baner

Recenzja

Anachron #2: Siódmy kapitan

Yaqza, Yaqza recenzuje Anachron #2: Siódmy kapitan
Wyobraź sobie, że odwiedzasz inny czas. Że ze znanej sobie rzeczywistości przenosisz się do świata w którym technologia stoi na poziomie o którym tylko czytałeś w książkach historycznych- a ty dysponujesz wszelakimi narzędziami ze swego świata, które w tej rzeczywistości utożsamiane mogą być z czystą magią. Co byś zrobił?
A teraz zapomnij o wszelkich marzeniach i fantazjach- ogranicza cię prawo świata, z którego pochodzisz, kodeks mający na celu chronić mniej rozwinięte od twojej cywilizacje. Należysz do ziemskich sił kosmicznych, które mają uchronić Anachron- planetę tkwiącą na średniowiecznym etapie rozwoju- przed skażeniem nielegalnie sprowadzanymi z innych światów nowoczesnymi technologiami. Czas rozpocząć przygodę.
Bohaterem komiksu jest były rewolucjonista, Hugo Veragua ścigający skazanego za zbrodnie przeciw ludzkości neonazistę Adolfa Kriegadlera ukrywającego się przed wymiarem sprawiedliwości na wspomnianym już Anachronie. W czasie wykonywania swej misji nasz bohater pozna najemnika Wodana Jednookiego (jego przydomek odzwierciedla stan faktyczny) oraz handlarza Markoniusza, którzy to ramię w ramię tropią bandę orków. I tak oto wyglądałoby streszczenie pierwszego tomu serii „Anachron” (oczywiście słowo „streszczenie” zostało tu użyte jako wymówka dla mojego lenistwa...).

Przejdźmy do tomu drugiego, w którym zaczynają się prawdziwe kłopoty- na Anachron powraca Nienazwany, bestia która niegdyś (10 wieków wcześniej) wstrząsnęła posadami tego świata (nawiasem mówiąc rzeczony potwór nieodparcie kojarzy mi się z Sauronem z „Władcy Pierścieni”- ciekawe czy przypadkiem Cailleteau nie czerpał pomysłów do swego komiksu z tego, powiedzmy to wprost, wiekopomnego dzieła?).
Teraz wskrzeszona przez Kriegadlera potężna siła powołuje do życia swych trzynastu kapitanów (ponownie analogia do „Władcy...”- wszyscy pamiętamy służące Sauronowi Nazgule, nieprawdaż?) by pomogli swemu władcy w odzyskaniu sił...Kiedy tak się stanie mrok znowu zacznie walczyć o panowanie nad planetą...

Ale do tego jeszcze daleko, a nasi bohaterowie mają większe (teoretycznie) problemy- chociażby zbliżający się wielkimi krokami ślub Yzoldyny (piękna bestia...tak w skrócie można ją podsumować- i odnoszę wrażenie iż moje porównanie jest jak najbardziej trafione) z giermkiem Hamerykiem, który to podstępnie wykradł hełm dowódcy orków zmasakrowanych przez wspomnianego Jednookiego, po czym bezwstydnie zgarnął wszelkie laury za zwycięstwo swego Wodana...Rozwścieczony najemnik wraz z Markoniuszem i dwojgiem agentów Ziemi- Veraguą i kapitan Pawłową (słowiański akcent- jak miło, nieprawdaż?) wyruszają do miejscowości Norpath...w sporym pośpiechu, przyznać trzeba...by wyrównać rachunki. Towarzyszy im w tej misji bard Falgant, niezrównany gawędziarz, i osobnik obdarzony niezwykłą wręcz wiedzą na temat wszelkich tajemnic...które to przekazywane są oczywiście tylko i wyłącznie od ust jednego barda na ucho drugiego.

Na miejscu okazuje się, że wtrącanie się w ceremonię zaślubin nie jest najlepszym pomysłem i dwaj porywczy osobnicy lądują w lochach (nic dziwnego, biorąc pod uwagę że próbowali zabić pana młodego a przyszłą małżonkę wspomnianego młodziana obdarzyli pokaźną śliwą pod okiem).
Oczywiście przyjaciele nie zostawią ich w niedoli i po małej akcji dywersyjne w lokalnej gospodzie wkraczają do zamku gdzie przetrzymywani są ich towarzysze. I tu zaczyna się prawdziwy młyn(jakby wcześniej nie było pod dostatkiem akcji...), kiedy Nienazwany spróbuje odzyskać odnaleziony przez naszych bohaterów pazur należący kiedyś do niego (a który odrąbał mu wielki bohater krainy, Ronswald...zanim został wypatroszony. Czy ktoś zauważa koleją analogię do „Wielkiego Jubilera”...yyy, to jest, przygód Froda i jego wesołej kompanii?). ale to i tak dopiero rozgrzewka przed tym, co stanie się później...

Przyznam bez bicia (chociaż dodam nieśmiało że lekkie klapsy są bardzo stymulujące) iż byłem delikatnie uprzedzony do tego tytułu- nie przepadam bowiem za twórczością pana Cailleteau, i zrzucę tu winę za całokształt mego wstrętu na jeden tytuł- „Aquablue”. Do niedawna uważałem że scenarzysta wspomniany ani nie pisze dobrze, ani ciekawie, ani oryginalnie. Teraz trochę mi się odmieniło, i chwała za to Egmontowi, bo „Anachron” to tytuł zaiste godny uwagi każdego śmiertelnika lubującego się w dziełach obrazkowych przez wielu „komiksami” zwanymi....a teraz pozwolą państwo, że oddam głos mej duszy rycerskiej, co ciała mego jest gościem a która już w praprapraprapraprapra-dziadku ze strony ciotecznej siostruni zamieszkiwała obdarzając ją witalnością i krzepą.

Szczerze mówiąc, to podoba mi się w tym komiksie wszystko chyba- tak scenariusz (mimo iż nie razi oryginalnością, bo i my już przecież taki koncept opracowaliśmy z tymi rozwiniętymi cywilizacjami w takim chociażby cudeńku jak „Misja rozpaczy” Tomasza i Jerzego Ozgi)- bo lubię takie koncepcje, jak Ludmiłę mą umiłowaną kocham; dialogi- bo i inteligentne, i zabawne, i na miejscu zawsze, i, co równie ważne, wprowadzają we wspaniały nastrój, taki prawie jak te bębny cośmy to w nie tłukli w niejednej bitewce na Krzyżaków chociażby idąc czy innych zakapiorów- aż przyjemnie się czyta opowiastki barda wcześniej przez mnie wspomnianego, kiedy to powiada o miłostkach władców, a i o swoich także parę słów wtrąci...; i akcja dynamiczna i trzymająca w napięciu, nudzić się nie można bo ciągle coś się dzieje- raz panna młoda pod oko dostanie, kilka stron później pod drugie, kiedy indziej jakiś umarlak na nogi się ,podniesie coby żywych ścigać i prześladować...a i postaci bohaterów takie jakieś sympatyczne- takie ludzkie, ze swoimi wadami i przywarami, a ten Wodan wspomniany to mi przypomina jednego takiego com to z nim pod Kircholmem ramię w ramię walczył- wielkie toto, silne, a mściwe!- że hej!- żadnej zniewagi nie puści płazem. A twardy jaki! Nic go nie ruszy. Chwały pragnie, ale jeśli się z kimś zaprzyjaźni to życie odda by druha bronić. A ta Yzoldyna to też niezły kwiatuszek, taka kapryśna pannica co powinna klapsa porządnego na goła pupę dostać coby znowu po ziemi twardo stąpać zaczęła....choć, przyznam, nawet moje zaprawione w miłosnych bojach serce jej uroda poruszyła...
No i pozostała kwestia rysunków, co to tę opowieść zdobią- niby takie proste a jakie miłe dla oka! Wszystko jest tam, gdzie powinno, każdy z kompanii czy spoza niej ma swe cechy odróżniające go od innych własny („imicz"” jak to młodzi teraz mówią...Eeeech, młodość...). A komiks ten do takich należy, co to swe wszystkie walory dopiero po przeczytaniu ukazuje- także w warstwie artystycznej, bo po przekartkowaniu tej kroniki nie można w pełni docenić ile pracy ten kronikarz włożył w swe dzieło i jak przyjemny efekt osiągnął.

Co mi pozostało? Podsumowanie chyba tylko- „Anachron”, drodzy czytelnicy to komiks absolutnie godny uwagi. Mimo iż korzysta z pewnych zapożyczeń bardziej lub mniej widocznych (oczy młodych nie wychwytują już tyle co moje, orle patrzały) to posiada własną duszę, własne „ja”, które to, przyznam szczerze, prezentuje się bardzo okazale. I scenariusz, i dialogi, i rysunki i- wreszcie- świetne tłumaczenie (brawo!) decydują o wysokiej klasie tego tytułu.

Przeczytajcie, bo warto- dobry to jest komiks, jedna z największych niespodzianek (dla mnie przynajmniej, starego wojaka) we wrześniowym pakiecie Egmont. Polecam gorąco- i stawiam zasłużoną mocną ósemeczkę. Baaardzo mocną...

Opublikowano:



Anachron #2: Siódmy kapitan

Anachron #2: Siódmy kapitan

Scenariusz: Thierry Cailleteau
Rysunki: Joel Jurion
Wydanie: I
Data wydania: Wrzesień 2003
Seria: Anachron
Tytuł oryginału: Le septieme capitaine
Rok wydania oryginału: 2002
Wydawca oryginału: Vents d'Ouest
Tłumaczenie: Maria Mosiewicz
Druk: kolor, kreda
Oprawa: kartonowa
Format: 21,5 x 29 cm
Stron: 52
Cena: 17,90 zł
Wydawnictwo: Egmont
WASZA OCENA
Brak głosów...
TWOJA OCENA
Zagłosuj!

Galerie

Anachron #2: Siódmy kapitan Anachron #2: Siódmy kapitan Anachron #2: Siódmy kapitan

Komentarze

-Jeszcze nie ma komentarzy-