baner

Recenzja

100 Naboi #6: Stracone jutro #2

Yaqza, Yaqza, Yoghurt recenzuje 100 naboi #06: Stracone jutro #2
....Czasami wchodzisz do pokoju i słyszysz rozmowę. Wpadłeś akurat w środek dyskusji, więc możesz się tylko domyślać je tematu- słuchasz, słuchasz i automatycznie starasz się dopasować fakty, użyć wyobraźni do stworzenia pełnego obrazu tej częściowo tylko zasłyszanej wymiany zdań.
Przez głowę przelatują ci kolejne pomysły- część od razu skreślasz, uważając je za nieprawdopodobne, inne zaczynają nabierać sensu im dłużej wsłuchujesz się w rozmowę. Wydaje ci się, ze potrafisz dopasować kolejne elementy tej układanki, stworzyć z porozrzucanych części jeden, konkretny obraz... Tę hipotetyczną, aczkolwiek często spotykaną sytuację można bez większego trudu podciągnąć pod nowy tom „100 naboi”.

„...-Dobrze, panie Złotko. Lubi pan te światła, co? Czemu, pracuje pan dla stacji mocy?
-....Pracuję? nie. Ja jestem stacją mocy.”

Akcja tego albumu rozgrywa się (w przeważającej części) w Atlantic City, mieście którego nazwa przewinęła się już kilkakrotnie przez karty opowieści o walizce i jej kolejnych właścicielach. Członkowie Trustu spieszą na spotkanie , na którym znajdą się przedstawiciele wszystkich trzynastu rodzin, ludzie którzy dzierżą w swych rękach wielką- aczkolwiek nie do końca sprecyzowaną- władzę.
Zebraniu przewodniczyć ma Augustus Medici, którego syn Benito- blondwłosy przystojniak- jest nam już znany z pierwszego tomu „Straconego jutra”. Wątek jego, jego ojca, pięknej i bezwzględnej Megan, Minutemanów i Hanka Kowalskiego, pechowego hazardzisty z problemami, którego odwiedzi Cole Burnes oferując rozwiązanie jego problemów i wyjście z długów, przeplatać się będą w opowieści „Blues Czerwonego Ksiecia”. Agent Graves także pojawi się na scenie, co prawda w roli epizodycznej, jednak i tak- jak zwykle- mocno zaznaczy swoją obecność.

„...To największa zbrodnia w historii ludzkości wciąż przynosząca dochody...i to Minutemani pomogli jej dokonać.”

Uzupełnieniem do właściwej historii jest epizod „Pan Branch i drzewo genealogiczne”, w którym znany nam już z „Cienia drugiej szansy” #2 Branch zbiera i wyłuszcza nam znane sobie fakty na temat działań Trustu, Minutmanów i pana Gravesa. No, uściślając, nie nam je dokładnie przedkłada, ponieważ gości akurat u siebie francuską dziewoję („więc powiedz mi, warta jestem swojej ceny, co?”) i to ona jest jedynym odbiorcą wszelkich wypatrzonych się przez naszego drobnego wzrostem ale wielkiego duchem detektywa-amatora rewelacji. Czemu? Banalne- nieznajomość języka którym operujemy u naszego gościa to świetny powód by stał się naszym powiernikiem...
Świetnym dodatkiem do historii są artworki wykonane przez takich artystów jak Jim Lee, Frank Miller, Dave Gibbons czy Paul Pope- ilustrują one opowieść Brancha dodając jej smaczku.

A o samym komiksie powiem tyle- fascynujący jest dla mnie sposób, w jaki Azarello rysuje portrety psychologiczne poszczególnych postaci- w tym tomie jeszcze bardziej niż w poprzednich dał wyraz bezwzględności Cole’a Burnesa, chłodnej kalkulacji Gravesa, odporności psychicznej odgradzającej się od wszelkich uczuć Megan...i, nie oszukujmy się, upodleniu Brancha ogarniętego żądzą rozwiązania zagadki Trustu.

Nie będę po raz kolejny opowiadał, jak odbieram rysunki Risso- przy recenzji każdego kolejnego tomu serii pisałem o tym wystarczająco dużo. Skrótowo rzucę tylko, że to najlepsze prace, jakie w komiksie (i nie tylko, prawdę mówiąc) widziałem od dawien dawna. A perspektywa z dna popielniczki czy spod tafli wody to majstersztyk.

W tym tomie „100 naboi” dzieje się nieco mniej niż w poprzednich- sporo czasu upływa na machlojkach i zagrywkach personalnych między poszczególnymi bohaterami, a wszystko to jakby przy okazji pozwala nam lepiej poznać naszych „bohaterów”. A sam komiks na tym pozornym zaniku akcji nic na tym nie traci i nadal wciąga niczym dziewicze bagno w Arizonie- przykład? Poprzednie tomy nauczyły chyba każdego już że żadnego wydarzenia nie można w „100 nabojach” ignorować- z pozoru przypadkowe i nie niosące ze sobą większego sensu dialogi absolutnie pobocznych postaci mogą okazać się mieć w następnych zeszytach istotny wpływ na akcję- przyznam że przyłapałem się na wyłapywaniu z kadrów sylwetek postaci, kojarzeniu dialogów, miejsc- i szukaniu związku między nimi a zaistniałymi wcześniej sytuacjami... A to chyba najlepiej świadczy o sposobie, w jaki tytuł ten absorbuje uwagę.
Kolejny tom „100 naboi”, kolejny świetny komiks do kolekcji. Ten tom polecam już weteranom serii, ci zaś, którzy jeszcze nie mieli do czynienia z agentem Gravesem powinni jak najszybciej skompletować całą serię... i zanurzyć się bez reszty w świat wykreowany przez Eduardo Risso.


Yoghurt: Taaaaaak. Nawet ze znajomością poprzednich tomów Stu Naboi (a jest to obowiązkowe!) człowiek nadal nie wie o co chodzi w całym galimatiasie z Minutemanami, przekrętami Graves’a i wszelkich koneksji „kto z kim i dlaczego”. Ale w brew pozorom- 100 kulek nie zaczyna być telenowelą, ba- jest idealnym przykładem na to, jak powinno snuć się intrygę bez znudzenia czytelnika- cały czas odsłaniane są przed nami kolejne fakty, zaś pozornie błahe epizodziki niezwiązane z główną osią wydarzeń grają tutaj olbrzymią rolę, a nie tylko tło. Służą mianowicie do ukazania charakterów kolejnych postaci jak najlepiej- a to tajemniczy Mr Graves, który towarzyszy nam od samego początku serii, który z początku wydawał się po prostu gościem który chce pomóc, natomiast z odcinka na odcinek robi się z niego coraz większy sukinkot, równie zagadkowa Megan, która po pierwszym spotkaniu z nią czytelnika zdaje się być straszną suką, po czym każdy kolejny tom kreuje nam ją na klasyczną Femme Fatale...
To jest w Bulletsach piękne- z każdym kolejnym odsłoniętym szczególikiem wydaje się człekowi, że ma wszystko ślicznie ułożone, że już wie kto jest kto i dlaczego chce wykończyć tego drugiego a tu bach- Risso funduje taki przekręt, że znów zaczynamy składać puzzle od początku. I wcale a wcale to nie nudzi, wręcz przeciwnie- bawi jeszcze bardziej.

Wyszukiwanie smaczków i szczegółów, wracanie do poprzednich tomów, by zauważyć coś, czego wcześniej nie dostrzegliśmy to chyba największa zaleta tego komiksu. Ale bez gościa, który potrafi tak rysować jak Azarello nawet genialne scenariuszowo 100 Naboi byłoby tylko niezłą historią. Natomiast to, co potrafi ten facet czasami po prostu odbiera mowę- niby niczym nie wyróżniająca się krecha, ale gra cieni i, chyba najważniejsze przy wyszukiwaniu szczególików, doskonałe drugie a nawet trzecie plany nikogo nie pozostawiają obojętnym. Tak, prawda, w każdej recenzji Bullets się to powtarza, ale Azarello należy oddać hołd za kawał doskonałej roboty, jaką wykonuje.

Czy komiks jest wart swej dość wysokiej ceny? Cholera, jak żaden inny! Na politykę Mandragory można narzekać, a raczej POWINNO się narzekać, ale trzeba przyznać, że komiksy wydają naprawdę dobre. A 100 Naboi to chyba najlepsza pozycja w ich ofercie, bez dwóch zdań.

Opublikowano:



100 naboi #06: Stracone jutro #2

100 naboi #06: Stracone jutro #2

Scenariusz: Brian Azzarello
Rysunki: Eduardo Risso
Okładka: Dave Johnson
Wydanie: I
Data wydania: Wrzesień 2003
Seria: 100 naboi
Tytuł oryginału: 100 Bullets: A foregone tomorrow
Rok wydania oryginału: 2002
Wydawca oryginału: DC
Tłumaczenie: orkanaugorze
Druk: kolor, kreda
Oprawa: miękka
Format: 17x26 cm
Stron: 96
Cena: 26,90 zł
Wydawnictwo: Mandragora
WASZA OCENA
Brak głosów...
TWOJA OCENA
Zagłosuj!

Tagi

100 naboi

Komentarze

-Jeszcze nie ma komentarzy-