baner

Recenzja

Kaznodzieja #3: Aż do końca świata

Yoghut, Yaqza, Yaqza recenzuje Kaznodzieja #03: Aż do końca świata
O jasna cholera... Ja... brak mi słów. To co przed chwilą przeczytałem. To... Nie. Yogh, spokojnie, spokojnie, pisz kretynie..................................
No, chyba już jestem spokojniejszy. Dosłownie przed minutą skończyłem czytać trzeci tom Preachera, czyli po naszemu Kaznodziei ... Osz kurrrr...de, chyba tego nie napiszę...




No, może teraz mi się uda. Klasyczne rozpoczęcie- opis całej Serii, co Preacher zrobił z zachodnim komiksem, skrótowe przedstawienie fabuły i resztę tych dyrdymałów chyba zostawię mości Yaqzie, sam zaś przejdę do sedna od zaraz... Choć będzie to zapewne trudne, bo aż mi łapska zdrętwiały (i nie tylko) z wrażenia.
Tom trzeci Kaznodziei pozostawia w człowieku „coś”. Czytelnik momentalnie staje się rośliną na kilka minut a mózg zatrzymuje swą pracę. Takiego wrażenia...wybaczcie, ze posłużę się językiem Preachera, ale inaczej tego nie wyrażę.... Tak kurewsko zabójczego wrażenia nie zrobił na mnie chyba żaden komiks. ŻADEN. I jeszcze żaden komiks nie spowodował, bym spadł z krzesła albo powiedział sobie pod nosem w paru momentach (znów przepraszam za wyrażenie, ale tylko ono odda tak zwięźle i tak uniwersalnie to co odczułem) „O kurwa”.

[recenzent zrobił sobie dzień przerwy, aby ochłonąć]

Co takiego „Kaznodzieja” ma w sobie, że wywarł na mnie aż takie wrażenie? Czy może totalnie chora historia? A może styl, w jakim komiks jest napisany? Hm, a może jednak jeden z ciekawszych patentów na fabułę ostatnich lat ( w końcu rzadko mamy okazję poczytać czy obejrzeć gdziekolwiek dzieło traktujące o Bogu w ten sposób co „Kaznodzieja”....na myśl przychodzi mi jedynie DOGMA Kevina Smitha, ale to nie ten klimat opowieści :) )...
Zapewne wszystkiego po trochu. Jedno wiem na pewno- Preacher na kimś kto przyzwyczaił się do „spokojnych” produkcji SF, Fantasy czy nawet sensacji robi piorunujące wrażenie. A na osobie, która już zetknęła się z podobnymi (czytaj: epatującymi przemocą i bluzgami, ale zawierające jednak przesłanie, raz wyraźne, raz mniej, ale czytelne) pozycjami miała już do czynienia....robi równie piorunujące wrażenie :)
Teraz, kiedy dość ogólnie przedstawiłem klimaty, jakie panują w rzeczonej opowieści, może zajmę się znów sprawami technicznymi. I jak zwykle- pierwsza do odstrzału idzie kreska. Można o niej powiedzieć jednym słowem: średnia. Dillon oszczędnie stosuje cienie, zaś jego postacie są narysowane bardzo dobrze, ale brakuje im...nie wiem....takiego małego szczególiku, na który brakuje mi odpowiedniego słowa :) Zastrzeżenie mam też do kolorystyki- mogłaby być nieco bogatsza i mniej wyblakła, rysunek Dillona na pewno lepiej by się prezentował. Ale jedno trzeba przyznać- okładki autorstwa Glena Fabry są znakomite, a ta z trzeciego tomu Preachera jest wręcz genialna.
Do czego można się w Kaznodziei przyczepić? Do patetycznych przedmów na początku każdego tomu. Akurat ta napisana w #3 jest ze sporą dozą humoru, końcu napisał ją wspomniany już w tekście Kevin Smith (jeden z moich ulubionych reżyserów, tak baj de łej), ale niemniej- można by sobie tyle miejsca odpuścić, wydawca za każdą stroniczkę i tak te pare(naście) groszy dodatkowo liczy. Może jest to czepialstwo, ale uważam podobne pierdoły jak podniosła przemowa w komiksie za zupełnie zbędny bajer (takie same zarzuty mam w stosunku do „Sandmana”, ale o tym przy innej okazji).
Wydanie polskie- przyznać trzeba, ze niezłe. Egmont liczy sobie te 25 złotych (przepraszam, 24, 90), ale przynajmniej widać, ze kasa ta nie idzie na marne- lakierowana (żeby jeszcze twarda) okładka, świetny papier i bardzo dobre tłumaczenie. Co jak co, ale w jakości wydań tylko Mandragora przebija naszego rodzimego Potentata na rynku.
Krótkie podsumowanie: scenariusz na granicy geniuszu, dobra kreska, znakomite wydanie. Sumując- u mnie najnowszy Preacher dostaje 9.



Yaqza: No tak, od czego mamy czarnucha. Jest czarnuch, to niech robi, a jak. Niech idzie na pole, nazbiera ziemniaków, a wracając napisze reckę „Kaznodziei”. Od czegoś w końcu mamy tego czarnucha...Ale czarnuch jest dobrym czarnuchem i swoje zadanie wykona, a co! W końcu czymś sobie zasłużył na stary garnitur pana!
O „Kaznodziei” pisałem przy recenzji pierwszego tomu, więc nie będę się klonował, bo i po co. Dla spóźnialskich wspomnę tylko, że historia tyczy się wielebnego Jesse Custera, pastora z małej, zabitej dechami wiochy gdzieś w Teksasie, którego nawiedza Genesis- potomek anioła i diablicy. A teraz Jesse dzięki swemu nietypowemu lokatorowi obdarzony zostaje Głosem. Powiem krótko: fajnie jest mieć Głos. Możesz wszystkie laski zmusić do...yyyy, zapędziłem się. Możesz np. powiedzieć komuś: „rzuć broń”- i rzuci. Możesz powiedzieć: „ręce do góry”- podniesie je. Możesz nawet powiedzieć: „pie..dol się”, a skutki będą...niecodzienne dosyć. Fajnie jest mieć Głos, którego wszyscy słuchają.
Ale czy na pewno wszyscy? A jeśli jest ktoś, kto jest odporny na wszelkie „sugestie”? Jeśli to na niego po prostu nie działa? A na dodatek ma na pieńku z wielebnym Custerem? Wtedy, moi drodzy, mamy dobry pomysł na scenariusz.
Wiecie jak to jest z rodziną? Czasami jest wspaniała i kochająca, a czasami wychodzi się z nią dobrze tylko na zdjęciach. Rodzina Jessego zalicza się do tego drugiego typu, chociaż też niekoniecznie. Niekoniecznie pokazałbym się z nimi na zdjęciu. Czwarty tom „Kaznodziei” traktuje właśnie o krewnych wielebnego Custera i o historii jego rodziny od momentu gdy zapoznali się jego rodzice. Przyszły ojciec Jessego nie wiedział, do jakiej rodziny wchodzi i, prawdę mówiąc, zapewne nie wiedziałby, gdyby nie odwiedziło go dwóch wysłanników jego szacownej teściowej. Wyruszyli oni na poszukiwanie uciekinierki, natrafili zaś na jej męża i syna. I tak oto cała trójka została sprowadzona do Angelville- posiadłości rodziny L’Angell, nie bez perswazji ze strony wysłanników- Jody’ego (Zaraz Rozwalę Ci Łeb) i T.C. (Przepraszam, Czy To Przypadkiem Nie Jest Otwór?). I od tego momentu zaczęło się piekło.
Czy zdarzyło się wam coś przeskrobać? Zepsuć coś, nabroić tak, że rodzice się na was wydarli i nie pozwolili oglądać wieczorem telewizji? Jesse nie miał tyle szczęścia. Jego ojciec został zamordowany na jego oczach, matka zginęła niedługo po nim. Jego jedyny przyjaciel zginął z poderżniętym gardłem, bo widział za dużo. Jego pies został przybity do słupa gwoździem. Kiedy Jesse coś przeskrobał nie szedł spać bez kolacji. Zamykano go w trumnie i wrzucano do rzeki. Bez pożywienia, sam, w totalnych ciemnościach. W malutkiej trumnie która z lądem łączyła tylko cienka rura doprowadzająca tlen. Zamykany na tydzień, dwa, miesiąc. Bez wyjścia, bez możliwości ucieczki, skąpany we własnych odchodach i rzygowinach. To odcisnęło swoje piętno na jego psychice.
Nic dziwnego, że kiedy nadarzyła się pierwsza okazja chłopak uciekł- wtedy właśnie poznał Tulip. Ale macki rodziny sięgają dalej niż można sądzić- oni odnajdą cię zawsze i wszędzie. A teraz Jesse jest w ich rękach. On i Tulip wpadli w ich sidła, a pani L’Angell chce wyjaśnić parę spraw ze swoim wnukiem.
To właśnie to jest tematem trzeciego tomu „Kaznodziei”- porachunki z rodziną, sprawy, które trzeba było już dawno rozwiązać, a które czekały tylko, by wyjść na jaw. Tajemnice, których lepiej by było, żeby nikt nie poznał.
Ten tom jest tak chory, jak to tylko możliwe. Jest przerażający. Pamiętacie odcinek „z Archiwum X” z rodziną Peacocków- matka kadłubek i jej dzieci-anomalie, wszyscy totalnie porąbani i przerażający? Rodzina kaznodziei nie była wcale lepsza. Uwierzcie mi.
Czytając ten komiks można się nabawić syndromu „mamo, co jest w szafie”. Straszne. Naprawdę strasznę. I to fakt, co powiedział Yoghurt- tutaj czasami aż ciśnie się na usta komentarz „kurwa”. Nic innego nie można powiedzieć. To wstrząsający komiks- nie można przejść koło niego obojętnie, po prostu nie da rady. Fenomenalne dialogi, tak prawdziwe, że aż ciarki przechodzą, sprawiają, że ten komiks czyta się w ciągłym napięciu. I chociaż parę rzeczy da się przewidzieć, to i tak cała reszta pozostawia niezatarte wrażenie. Do tego dochodzą porządne rysunki Dillona (bez rewelacji, ale przynajmniej nie przeszkadzają, jak to się działo kiedyś w „Batmanie” rysowanym przez Aparo). Super komiks. Polecam ludziom o mocnych nerwach, sporej tolerancji na tematy tabu i dojrzałej psychice. Kawał zajebistego komiksu, motyla noga. I u mnie też ma dziewionę. Bo, kurna, zasłużył.

Opublikowano:



Kaznodzieja #03: Aż do końca świata

Kaznodzieja #03: Aż do końca świata

Scenariusz: Garth Ennis
Rysunki: Steve Dillon
Wydanie: I
Data wydania: Marzec 2003
Seria: Kaznodzieja
Tytuł oryginału: Preacher: Until the End of the World
Rok wydania oryginału: 1995-97
Wydawca oryginału: DC
Tłumaczenie: Maciek Drewnowski
Druk: kolor
Oprawa: kartonowa
Format: 17 x 26 cm
Stron: 136
Cena: 24,90 zł
Wydawnictwo: Egmont
WASZA OCENA
8.00
Średnia z 1 głosów
TWOJA OCENA
Zagłosuj!

Tagi

Kaznodzieja

Komentarze

-Jeszcze nie ma komentarzy-