Recenzja
Astonishing X-Men tomy 1-3
Przemysław MazurNie kryję, że hasła pokroju „powrót do klasycznej wielkości” czy „nowa era w dziejach X-Men” kompletnie nie robiły na mnie wrażenia. Jak bowiem wnieść coś nowatorskiego do uniwersum mutantów, od lat eksploatowanego na kartach licznych miesięczników, wydań specjalnych, animowanego serialu, czy w końcu kinowej trylogii? A jednak!
Ów wspominany sceptycyzm znajdywał swe uzasadnienie głównie w latach dziewięćdziesiątych, gdy sztucznie napędzana (zwłaszcza przez Image i Marvel) koniunktura na opowieści obrazkowe z udziałem obdarzonych nadnaturalnymi zdolnościami osobników doprowadziła do wynaturzenia rynku, a w konsekwencji jego załamania (zjawisko znane jako „Chapter Eleven”). Kolejne serie z mutantami mnożyły się niczym króliki w australijskim interiorze i nawet marginalne postacie pokroju Mavericka (znany z polskiego wydania „X-Men” nr 4/1995) czy Quicksilvera doczekały się solowych miesięczników. Nic zatem dziwnego, że nagromadzenie tzw. „przełomowych” historii stopniowo zdawało się wyczerpywać fabularne możliwości cykli traktujących o wychowankach Charlesa Xaviera. Co prawda już Grant Morrison, scenarzysta jedyny w swoim rodzaju, udowodnił, że tak nie musi być o czym polscy czytelnicy po części przekonali się za sprawą opublikowanego kilka lat temu „New X-Men”. Seria, jak to częstokroć u nas bywa, prędko zniknęła z obiegu, niemniej wśród garstki miłośników superbohaterskiej konwencji wytworzyła korzystne odczucia, a co za tym idzie, nadzieję na nową, wyzbytą znamion wtórności, jakość.
Pomimo tego kierując się znużeniem perypetiami mutantów (jak też okazjonalnym skąpstwem) zignorowałem „Astonishing X-Men” w chwili jego premiery. Teraz jednak przyszło mi naprawić ów błąd wchłaniając hurtem wszystkie trzy tomy za jednym posiedzeniem. Szczerze pisząc – oniemiałem z wrażenia! I choć w dorobku scenarzysty omawianych albumów próżno doszukiwać się podobnych przedsięwzięć, to jednak nie sposób wyzbyć się wrażenia, że Joss Whedon doskonale rozumie i co więcej odnajduje się jako twórca superbohaterskiej konwencji. Ten stan rzeczy widać już na przykładzie świetnych dialogów, zazwyczaj zwięzłych, niemniej dosadnych w swej treści, a przy tym idealnie odzwierciedlających stan ducha poszczególnych postaci.
Warto odnotować, że przy tworzeniu swojej wersji sięgnął on do wzorców rodem z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, kiedy to realizowana przez Chrisa Claremonta i Johna Byrne’a seria „The Uncanny X-Men” z dnia na dzień stała się jednym z najchętniej nabywanych tytułów wydawnictwa Marvel. Nawiązania do „The Hellfire Club Saga” jak też rewelacyjnej „The Dark Phoenix Saga” (zaistniałych także u nas na łamach „X-Men” nr 1-4/1992, 1/1993 oraz drugiego tomu „Essential X-Men”) widoczne są niemal na pierwszy rzut oka (wymowny jest zwłaszcza jeden z kadrów trzeciego tomu ukazujący Kitty Pryde), choć bez cienia mechanicznego powielania. Klasyczne opowieści sprzed prawie trzech dekad stanowią co najwyżej inspiracje, a zarazem nostalgiczny rzut oka na prawdopodobnie najlepszy moment w długiej historii mutantów. Tym samym Whedon skorzystał z taktyki nieraz stosowanej przez wzmiankowanego Johna Byrne’a, który sięgając do korzeni danej serii czerpał zeń to, co najlepsze i w konsekwencji „reanimował” chylące się ku upadkowi tytuły („Captain America”, „Fantastic Four”, „Wonder Woman” czy w końcu „Superman”) zyskując tym samym w pełni zasłużone miano „Doctor Comics”.
Opublikowano:
Strona
1 z 2
>>
Komentarze
Sortuj: od najstarszego | od najnowszego
Cello -
Ciekawie napisane ale mam jedno ale. Quicksilver to postac marginalna? Chyba cie pogielo ze sie tak trywialnie wyraze.Lokus -
Cello, chyba ciebie pogięło.Quicksilver już ładnych parę lat w X-tytułach nie robi prawie nic, a po za tym zawsze był i pewnie będzie postacią drugoplanową.
AndrewK1 -
Quicksilver zabłysnął dopiero przy "House Of M" i "Son Of M" w 2005, obecnie od czasu do czasu Peter David używa go w "X-Factor" jako antagonistę. A w latach 90 - tych to niestety należał do trzeciej ligi mutantów.Cello -
W latach 90-tych Quicksilver dowodził X-Factor oraz należał do Avengers, jakby nie było najpopularniejszego teamu Marvela. W całej historii tylko kilkunastu mutantów dostąpiło tego zaszczytu. Więc na pewno nie należał on wtedy do trzeciej ligi mutantów. Potem było "House Of M" i "Son Of M" gdzie był jedną z najważniejszych postaci tego eventu. Dopiero teraz został zepchnięty na boczny tor co mnie niezmiernie martwiAndrewK1 -
A mi się wydawało, że Havok dowodził wtedy X-FactorA co do Avengers to fakt zapomniałem o jego członkostwie, ale nie wiem czy czymś tam zabłysnął - nie znam tamtego runu z lat 90-tych (tylko to co w Mega Marvelu u nas było).
Ale mam wrażenie, że trafił tam tylko jako odpowiednik Flasha z JLA.
Cello -
AndrewK1Dawno już czytałem te zeszyty ale z tego co pamiętam to w Avengers przez pewien okres czasu był pierwszoplanową postacią (związek z Crystal). A w X-Factor faktycznie głównie dowodził Havok ale i Quicksilver (i Madrox) mieli swoje momenty i przejmowali pałeczkę.
Bronię tak Quicksilvera bo to moja ulubiona postać Marvela która ma ogromny potencjał a to co ostatnio z nim robi Peter David zakrawa o bluźnierstwo i chociaż lubię komiksy PAD-a to za postępowanie z Pietro powinien mieć obcięte po jednym palcu u każdej ręki . Ale jak to w Marvelu, postać idzie na dno, by się odrodzić, Scarlet Witch właśnie wraca i to w świetnym stylu (świeżutki Mighty Avengers #21).
AndrewK1 -
Oki Cello, punkt dla Ciebie, Tak na marginesie to osobiście do Quicksilvera nic nie mamCo do Scarlet Witch to się zgadzam, również na tą postać czekałem od jakiegoś czasu.
Miejmy nadzieję za Dan Slott wykorzysta w pełni jej potencjał jak to zrobił z She-Hulk.