baner

Recenzja

Ganthet's Tale

Przemysław Mazur recenzuje TM-Semic Wydanie Specjalne #13 (1/1995): Ganthet's Tale
8/10
Ganthet's Tale
8/10
W czerwcu 1994 roku, u progu wyjątkowo upalnego lata, polscy fani Zielonej Latarni przeżyli prawdziwy szok. Okazało się bowiem, że ich ulubiona seria zamiast przeistoczyć się w miesięcznik, całkowicie zniknie z naszego rynku. Zaskakująco niskie wyniki sprzedaży wymusiły na redakcji TM-Semic kasację tegoż tytułu. Nie ukrywam, że niełatwo zniosłem tę decyzję i nawet zapowiedź rychłej publikacji enigmatycznie brzmiącej „Opowieści Gantheta” nie była w stanie ukoić mego żalu. Jak czas pokazał warto było jednak czekać do marca kolejnego roku.

„Opowieść Gantheta” już z założenia miała niecodzienny charakter gdyż do projektu zaangażowano uhonorowanego najważniejszymi nagrodami twórcę tzw. hard SF - Larrego Nivena. Obecnie zlecanie pisarzom wspomnianego gatunku tworzenia skryptów do znanych serii z superbohaterami w roli głównej nie wzbudza już większych emocji. Niemniej jeszcze u progu lat dziewięćdziesiątych takie posunięcie stanowiło istotne novum. Niven, znany jest (także i u nas) przede wszystkim ze swej powieści pt. „Pierścień” („The Ringworld” - 1970 r.) za którą zresztą otrzymał cały zestaw nagród i wyróżnień - w tym również najbardziej prestiżowe: Hugo i Nebula. Jak już zaznaczono jego twórczość oscylowała w kierunku „twardej” fantastyki - wybitnie wymagającej od strony warsztatu naukowego porywającej się na jej tworzenie literatów. Stąd zaproponowanie mu opracowania konceptu fabularnego dla Green Lanterna, postaci jak rzadko której wpisującej się w manierę SF, wydawało się w pełni uzasadnione.

Partnerował mu w tym przedsięwzięciu również stary „wyjadacz” - John Byrne - natywizowany Kanadyjczyk rodem z Wysp Brytyjskich, który swą obecność w branży komiksowej zaznaczył już w połowie lat siedemdziesiątych minionego wieku. Zaczynał m.in. od adaptacji swego czasu bardzo popularnego (i niestety zarzuconego) serialu telewizyjnego „Space: 1999” by znaleźć dla siebie miejsce w Marvelu, gdzie początkowo ilustrował perypetie Daredevila (w końcowych partiach polskiego wydania „Essential Ghost Rider” tom 1) by następnie dać popis swego talentu w „Iron Fist”, a przede wszystkim „Uncanny X-Men” kontynuując pracę nad tym tytułem po Dave’ie Cockrumie (również publikowane w Polsce: „X-Men” nr 1-4/1992 i 1/1993 oraz „Essential X-Men” tom 1). W kolejnych latach pracował on praktycznie nad każdą postacią z dwóch najważniejszych komiksowych wszechświatów Ameryki z czego najbardziej znane pozostają odświeżone przezeń wersje Fantastycznej Czwórki, a przede wszystkim Supermana (znakomita i na szczęście wydana także i u nas mini-seria „The Man of Steel”).

Ów doświadczony duet miał zapewnić utrzymanie zainteresowania postacią Green Lanterna zapoczątkowane w 1989 roku sagą „Emerald Dawn” Jima Owsleya, Keitha Giffena i Marca D. Brighta. By zrealizować wspomniane założenie Niven i Byrne (co charakterystyczne dla drugiego z nich) postanowili sięgnąć po jeden z klasycznych motywów cyklu o Halu Jordanie; osią fabuły uczynili bowiem przypadek Krony, po raz pierwszy ukazany w „Green Lantern vol. 2” nr 40. Jak się dowiadujemy w początkowych partiach tej opowieści ów maltusiański naukowiec w swej pysze odważył się za pomocą skonstruowanego przezeń „ekranu czasu” sięgnąć do początków wszechrzeczy oraz ku jej krańcom w efekcie czego doprowadził do bezprecedensowej katastrofy w postaci anihilacji kilku pierwszych miliardów lat istnienia Kosmosu wraz z niezliczoną ilością jego mieszkańców. Kierując się wyrzutami sumienia za nieprzemyślany czyn Krony jedna z quasi-religijnych sekt rodem z Maltusa podjęła próbę zorganizowania sił powstrzymujących szerzenie zła we wszechświecie spowodowanego odkształceniami wywołanymi wspomnianym eksperymentem. Z czasem tę odnogę Maltusjan zaczęto określać mianem Strażników Wszechświata, a powołane przez nich siły porządkowe Korpusem Zielonych Latarni.

„Opowieść Gantheta” rozgrywa się w przededniu formowania kolejnego Korpusu niedługo po powrocie Strażników z ich dobrowolnego oddalenia w wymiarze Zamaron. Ciąg dramatycznych wydarzeń wywołany szaleństwem Appa Ali Apsy (polskie wydanie „Green Lanterna” nr 3-6/1993) - jedynego z ich grona, który pozostał by strzec baterii centralnej na Oa - doprowadziły do powołania nowej formacji Zielonych Latarni, niezbędnych dla zachowania porządku w Kosmosie. Ponadto przed Strażnikami pojawia się widmo manipulacji ze strony kolejnego renegata w ich gronie (troche ich dużo jak na rasę istot, które ponoć dawno już osiągnęły doskonałość). Tym razem jest nim Dawlakis Pokpok, planujący wraz ze swą zamarońską małżonką, Thwarcharchura (cóż za fascynujące imię !) oraz dwójką ich dzieci dotarcie do momentu dziejowego kiedy to Krona przeprowadził swój brzemienny w skutkach eksperyment. Cel tych poczynań jest prosty choć bezwzględny - wyeliminowanie niefortunnego naukowca tuż przed zaistnieniem czasoprzestrzennej anomalii. Sęk w tym, że te z założenia szlachetne zamiary mogą stać się przyczyną jeszcze znaczniejszych komplikacji, być może grożących rozpadem całokształtu rzeczywistości. Dlatego też Ganthet, jako wysłannik swych maltusjańskich braci udaje się na Ziemię nie tylko ze względu na Hala Jordana, zapewne najwybitniejszego przedstawiciela Korpusu, mogącego okazać się szczególnie pomocnym w powstrzymaniu poczynań Dawlakisa. Drugim, być może nawet istotniejszym powodem była obecność żyjących w ukryciu kolonistów z Maltusa przybyłych na nasz glob w zamierzchłej przeszłości. To właśnie ich Ganthet zamierzał wcielić do Korpusu, a następnie posłużyć się nimi w swej delikatnej, acz ogromnie ważnej misji. Niestety, ku jego zaskoczeniu spośród egzystujących w prymitywnych warunkach pobratymców Strażnika udało mu się dokonać rekrutacji tylko jednego, a przy tym sędziwego osobnika o nawiązującym do legend arturiańskich imieniu Percival. Nie tracąc czasu Ganthet rozpoczyna szkolenie nowego członka Korpusu wyruszając wraz z nim i Halem Jordanem na spotkanie z Dawlakisem.

Wbrew oczekiwaniom naczelnictwa D.C. ani nowatorski pomysł zaangażowania znanego pisarza SF, ani oparcie się na niezawodnym Johnie Byrne nie doprowadziło do sukcesu albumu. „Opowieść Gantheta” spotkała się z bardzo umiarkowanym przyjęciem. Nie udało się zatem podtrzymać popularności Green Lanterna analogicznej do lat 1990-1991 tym bardziej, że jakość scenariuszy w nie tak dawno reaktywowanym miesięczniku poświęconemu tej postaci wyraźnie uległa pogorszeniu. Mniej więcej w momencie pojawienia się na rynku omawianego komiksu dało się zauważyć wyraźny spadek sprzedaży „Green Lanterna vol.3” co już niebawem, w roku 1994, doprowadziło do daleko idących zmian w profilu serii oraz zastąpienia Hala Jordana zupełnie nową postacią - Kyle’m Raynerem.

Po lekturze omawianego albumu miałem dziwne i nieodparte wrażenie, że zaangażowanie Larrego Nivena w rzeczywistości było jedynie zabiegiem marketingowym. Magia nazwiska miała na celu zwiększyć zainteresowanie projektem, a cała rzeczywista robota przypadła Byrne’owi. Może na to wskazywać charakterystyczne właśnie dla tego twórcy sięgnięcie do klasycznego motywu z wczesnego okresu kariery bohatera - w tym przypadku Hala Jordana - tak jak to wcześniej uczynił z Kapitanem Ameryką, Thingiem czy Supermanem. Ten wyraźny symptom warsztatu Byrne’a aż kusi o przypuszczenie co do jego przeważającego udziału nie tylko od strony graficznej, ale też konstrukcji całej fabuły. Z kolei na realny udział Nivena mogą wskazywać rozbudowane, a zarazem bardzo konkretne dialogi rozpisane nieco odmiennym, jakby bardziej „książkowym” stylem. Próżno jednak doszukiwać się symptomów „przegadania”. Co zaskakujące lektura nie wymaga od czytelnika zbyt rozległej wiedzy o uniwersum Zielonych Latarni, ponieważ większość co bardziej skomplikowanych motywów ulega wyjaśnieniu w toku akcji. Dlatego też po omawiany tytuł mogą swobodnie sięgnąć także osoby nie zaznajomione z dziejami Korpusu. Nie zabrakło również „smaczków” dla fanów SF w postaci odniesień do rozwiązań tak obecnie popularnej biotechnologii (używane przez maltusjańskich kolonistów rośliny mieszkalne) oraz nanometrycznych „cacek” (mikroimplanty zastosowane przy szkoleniu Percivala). Ponadto interesująco prezentuje się oryginalnie skonstruowana scena walki w trakcie której Hal zastosował nietypową taktykę zaproponowaną mu przez Gantheta.

Na uwagę zasługuje także zwerbowany w tym albumie nowy członek Korpusu - Percival. Traktowany przez swych pobratymców z wyraźnym lekceważeniem dał się poznać jako nietuzinkowy osobnik potrafiący uczyć się na własnych błędach, a jego wizerunek po metamorfozie w Green Lanterna - lekko stylizowany na celtyckiego jeźdźca - jest zaiste odkrywczy i mocno zdynamizowany. Właśnie takiego urozmaicenia oczekiwałem od dawna, a w pewnym momencie chyba nie tylko ja o czym świadczy niegdysiejsza popularność Guya Gardnera (w latach 1986-1988), którego znacznie odmienny od sztampowego standardu kostium wywołał prawdziwy wstrząs u czytelników. Niestety Percival nie miał okazji zbyt często gościć na łamach komiksów D.C. co wypada potraktować jako kolejną niewykorzystaną szansę na wprowadzenie odrobiny świeżości w ukazywaniu Zielonych Latarni. Na szczególną uwagę zasługuje także sam Ganthet, postać wręcz humorystyczna, a zarazem nie tracąca z dostrzegalnego w nim archetypu wyobrażeń na temat idealnego Strażnika Wszechświata - lekko „nabzdyczonego”, świadomego swej niemal boskiej potęgi, a w gruncie rzeczy do głębi zatroskanego o właściwy rozwój wszystkich istot rozumnych. Na tle obu wspomnianych osobowości Hal Jordan jawi się niczym pozbawione wszelkich nowatorskich odcieni blade tło. I dobrze, bo miał on już wiele okazji do popisu. Czas na innych.

Charakterystyczna stylistyka Johna Byrne’a, rozpoznawalna jak rzadko która (fakt dowiedziony niemal eksperymentalnie), tym razem wydaje się nieco tracić na swej jakości zapewne przez nieco bardziej niż zazwyczaj chaotycznie kładziony tusz. Stąd jego kreska jawi się momentami jako nieco niedbała, rozmazana ... Nie jest to przypadkiem, bo zdaje się, że właśnie wówczas mistrz poszukiwał nowych dróg rozwojowych dla swego talentu, lekko modyfikując warsztat. Zresztą prawdopodobnie obecnie ponownie stosuje on podobne zabiegi w serii „The All New Atom”. Wiele jednak wskazuje, że wysiłki te nie zostały zbyt przychylnie odebrane przez czytelniczy ogół. Nie kryję, że o wiele bardziej odpowiadałoby mi zilustrowanie przezeń tej opowieści jego klasyczną, finezyjną kreską tak jak to miało miejsce w „The Man of Steel” czy „Legends”. Z drugiej strony trudno odczuwać doń pretensję za chęć rozwoju.

Napewno jednak nie wybaczę koloryście, Mattowi Webbowi, wykonania na przysłowiowy „odwal” tła w postaci przestrzeni kosmicznej, której ze względu na specyfikę opowieści nie brak na kartach omawianego komiksu. Mógł on bardziej się postarać niż jedynie zakropkowując białymi plamkami jednolitą zazwyczaj czerń. Nie wierzę by nie potrafił zrobić właściwego użytku z aerografu tym bardziej że album miał charakter okazjonalnego wydania w związku z czym termin jego realizacji był prawdopodobnie nieco dłuższy niż comiesięcznych, regularnych magazynów. Niemniej lektura obowiązkowa dla fanów SF w wydaniu D.C. i to nie tylko maniaków Green Lanterna. Pomimo wskazanych wad - nie tak znowuż licznych - komiks ten i tak wyrasta ponad przeciętność.


Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie DC Multiverse.


Opublikowano:



TM-Semic Wydanie Specjalne #13 (1/1995): Ganthet's Tale

TM-Semic Wydanie Specjalne #13 (1/1995): Ganthet's Tale

Scenariusz: Larry Niven
Rysunki: John Byrne
Wydanie: I
Data wydania: Styczeń 1995
Seria: TM-Semic Wydanie Specjalne
Tytuł oryginału: Green Lantern: Ganthet's tale
Rok wydania oryginału: 1992
Wydawca oryginału: DC Comics
Druk: kolor, offset
Oprawa: miękka
Format: 17x26 cm
Stron: 64
Wydawnictwo: TM-Semic
WASZA OCENA
Brak głosów...
TWOJA OCENA
Zagłosuj!

Komentarze

-Jeszcze nie ma komentarzy-