baner

Komiks

Hawkeye #01: Moje życie to walka

Hawkeye #01: Moje życie to walka

Scenariusz: Matt Fraction
Rysunki: David Aja, Javier Pulido
Wydanie: I
Data wydania: Marzec 2017
Seria: Hawkeye, Marvel Now
Tytuł oryginału: Hawkeye, Vol. 1: My Life as a Weapon
Tłumaczenie: Marceli Szpak
Druk: kolor
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
Format: 165x255 mm
Stron: 132
Cena: 39,99 zł
Wydawnictwo: Egmont
ISBN: 9788328119482
WASZA OCENA
6.00
Średnia z 1 głosów
TWOJA OCENA
Zagłosuj!
Premierowy tom głośnej, wielokrotnie nagradzanej (m.in. Nagrodą Eisnera czy Harveya) serii komiksowej, w której przyglądamy się codziennemu życiu najnormalniejszego z Avengers. Clint Barton, czyli tytułowy Hawkeye, nie ma żadnych supermocy – po prostu jest świetnym łucznikiem. Jak więc wygląda jego życie poza misjami supergrupy? Gdzie mieszka, z kim się przyjaźni, jak trenuje?

Autorzy komiksu Hawkeye: Moje życie to walka to scenarzysta Matt Fraction (The Immortal Iron Fist, Uncanny X-Men) oraz rysownicy David Aja (Daredevil, The Immortal Iron Fist), Javier Pulido (The Incredible Hulk, The Amazing Spider-Man) i Alan Davis (ClanDestine, Excalibur).

[opis wydawcy]

Recenzja

Zwyczajne życie superherosa, Michał Grygiel

Galerie

Hawkeye #01: Moje życie to walka Hawkeye #01: Moje życie to walka Hawkeye #01: Moje życie to walka

Komentarze

Sortuj: od najstarszego | od najnowszego

wkp -

NIEMAINSTREAMOWY HAWKEYE



Na temat tej serii padło już wiele dobrych słów, a ona sama wymieniana jest wśród najlepszych tytułów wydawanych po polsku w ramach Marvel Now. I rzeczywiście coś w tym jest. „Hawkeye” pisany przez Matta Fractiona wyróżnia się na tle mainstreamowych komiksów pod wieloma względami. Czytając go nie trzeba znać historii postaci ani aktualnych wydarzeń dotykających całego uniwersum. Co więcej niemalże każdy zeszyt to samodzielna, zamknięta opowieść utrzymana w klimacie noir, która przypomina wczesne komiksy z Batmanem.



Clint Barton bardziej znany jako Hawkeye, członek Avengers, chociaż nie dysponuje żadnymi nadludzkimi umiejętnościami. Jedyne czym się wyróżnia to fakt, że jest najlepszym łucznikiem na świecie. Czym jednak zajmuje się, kiedy wraz z Kapitanem Ameryką, Thorem, Iron Manem i całą resztą herosów nie walczy z potężnymi wrogami i kosmicznym zagrożeniem? Mieszka w kamienicy, imprezuje na dachu wraz z sąsiadami, pomaga im w rozwiązaniu problemów z właścicielem, czasem stanie do walki z… cyrkowcami, to znów pozna piękną, acz tajemnicza kobietę, seks z którą skończy się prawdziwymi kłopotami… Czasem, w przerwach pomiędzy strzelaniem do „zwykłych” przeciwników i utratami przytomności po kolejnym ciosie w głowę, Clint angażuje się w inne sprawy. Choćby taką aukcję, na której zlicytowana ma zostać kaseta zawierająca materiał mogący pogrążyć zarówno jego, Avengers jak i SHIELD…



Komiksy wydawnictwa Marvel od samego początku bazowały na chęci stworzenia jednego spójnego uniwersum, w którym bohaterowie żyliby obok siebie, a nie jedynie okazjonalnie egzystowali na tej samej płaszczyźnie w ramach eventów czy crossoverów, jak to miało miejsce w konkurencyjnym DC. Dlatego też wszelkie duże wydarzenia wpływają na większość serii, a postacie swobodnie przechodzą z jednego tytuły do drugiego, tworząc splątaną sieć powiązań. „Hawkeye” odcina się od tego. „Był najlepszych łucznikiem w dziejach ludzkości. Później dołączył do Avengers. Tak wygląda jego życie, gdy nie jest z Avengers. Niczego więcej nie musicie wiedzieć”, takimi słowami wita nas ten komiks i doskonale podsumowują one całość. Tu naprawdę nie trzeba wiedzieć nic więcej, ba, tutaj nawet nie trzeba znać wszystkich zeszytów serii, bowiem każdy z nich opowiada oddzielną historię, a to we współczesnym komiksie rzadkość.



Poza tym poszczególne opowieści składające się na „Moje życie to walka” to naprawdę ciekawe epizody. Akcja jest szybka, uwagi celne, a klimat kryminalnych opowieści sprawdza się naprawdę doskonale. Fabuła to wprawdzie tylko piękne kobiety, szybkie samochody i ciągłe zagrożenia, nie mniej Fraction znakomicie wykorzystał ten znany wszystkich schemat. Do tego stopnia, że za jedenasty zeszyt „Hawkeye’a” (pojawi się w drugim tomie cyklu) dostał najważniejsze komiksowe wyróżnienie – nagrodę Eisnera.



Graficznie album także trzyma wysoki poziom, szczególnie w pierwszym trzech zeszytach rysowanych przez Davida Aję. Jego prosta, realistyczna i nieco brudna kreska świetnie oddaje klimat scenariusza. Kiedy za rysunki zabiera się Javier Pulido także jest przyjemnie dla oka, chociaż zdarza się mu kilka wpadek (jego bohaterowie miewają niezamierzonego zeza) i tylko dodatek w postaci „Young Avengers Present #6” wydaje się jakby z innej bajki. Nowoczesne rysunki Alana Davisa i komputerowa, bogata paleta barw wyraźnie odcinają się od całej, jakże prostej i stonowanej (ale w najlepszym tych słów znaczeniu) reszty.



Podsumowując, „Hawkeye” to obok „Ms. Marvel” najlepszy nowy tytuł z Marvel Now i jeden z najlepszych z tej linii wydawniczej. Niezależny, ciekawy, daleki od sztampy, spodoba się każdemu zmęczonemu mainstreamowymi opowieściami czytelnikowi. Ja z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.

winckler -

Napisałem długi post, by trochę sie pospierać. Ale za długo pisałem, system mnie wylogował i epopeja zaginęła w odmętach sieci. Ale może to dobrze, bo po przemyśleniu mogę skrocić swoje dumania i zaznaczyć po prostu, że choć zgadzam się z autorem recenzji co do wartości "Hawkeye'a" Matta Fractiona to chyba jednak nie rozumiem argumentów, które mają go tu wynieść ponad większość produkcji współczesnego Marvela. Faktem jest, że ta historia stoi nieco z boku wielkich wydarzeń, ale na tej samej zasadzie można chyba czytać przygody "Spider-Mana" (i tego niesamowitego, i tego doskonalszego), i doktora Strange'a, i większości solowych postaci. Clint Barton Fractiona zresztą też unosi sie w gęstej sieci nawiazań i pokrewieństw, a w kolejnych tomach tej serii niezawislość poszczególnych zeszytów już trudniej będzie uzasadnić.

Historyczny "rys" o odrębnej polityce tworzenia światów przez Detective Comics Inc. w latach trzydziestych i Marvela (jak rozumiem juz jako Marvela) w latach sześćdzisiątych trochę mnie zastanawia (bo czy era na crossovery nie zaczyna sie dopiero w osiemdziesiątych?), ale może po prostu niewiele wiem o polityce redakcyjnej tych firm w tych zamierzchłych czasach; niemniej analogia z Batmenem ze zlotej ery jest interesująca i pewnie warto by ją pociągnąć. Niestety ten wątek autor urywa, by pisać o realizmie, nowoczesności i sensownym wykorzystywaniu schematów. No właśnie. I tego już kompletnie nie rozumiem, bo pojęcia "realizmu" i "nowoczesności" oderwane sa od terminologicznej tradycji, która jest mi znana (znów - będę wdzięczny z dopowiedzenie). A schemtaty rozgrywane są raczej konwencjonalnie choć z niewątpliwą werwą (w duchu nakreślonym chocby w #28 zeszycie "Alias" Bendisa - "mainstream with a touch of indy"). Nie za to jednak, jak sądzę, dano Eisnera, bo zeszyt #11 nie jest, jak wynikałoby z powyższych uwag, kwintesencją serii, ale w znacznej mierze ekstrawagancją - z jednej strony pozwalającą wychwycić, jak bardzo bywa ta seria w innych odsłonach (chocby w historii z taśmą) konwencjonalna, z drugiej punktującą perspektywy, które je od głownego nurtu komiksu superbohaterskiego jednak odsuwają.

"Hawkeye" Fractiona to bowiem bez wątpienia zmyślna rozgrywka i również dla mnie jeden z zabawniejszych Marveli ostatnich lat. Ale arcy-go-dzielenie z universum to moim zdaniem chybiona strategia. A Hawkeye, jak wiemy, chybiać nie powinien.