NAJLEPSI WROGOWIE
W końcu jest. Kolejny pajęczy jubileusz (tym razem pięćdziesięciu numerów nowego volume’u), kolejny event (z dodatkowymi zeszytami ściśle związanymi z opowieścią) no i „zakończenie” wątku Kindreda. I znów mamy opowieść tak, jakby niedokończoną, bo niby tu dostajemy wszystkie zeszyty „Last Remains”, ale jednak nie epilog całości, który przerzucony zostanie do kolejnego albumu. No tak to w skrócie wygląda. Spencer swoim runem przyjął sobie za punkt honoru odtworzenie wszystkiego co w serii było wcześniej i jednocześnie zapchania paru dziur, które chyba go bolały, a których w serii namnożyło się przez lata. Więc doprowadza to wszystko do końca, po latach dopełniając nawet wątków z powrotem Mysterio zza grobu, które po świetnym, „Diable Stróżu” Smitha pozostawały zapomniane przez dekady, a robi to w typowym dla siebie stylu. Czyli bierze coś, co mogło być naprawdę fajne i nie udaje mu się wycisnąć z historii nic ponad typowego przeciętniaka, jakich wiele. Dużo akcji, dużo bohaterów, niewiele treści. I tak to ciągnie przed siebie i jeszcze ciągnąc będzie przez kolejne sześć tomów, zanim seria trafi w ręce Zeba Wellsa, który doprowadzi ją do kolejnego finału (epicką zrzynką z „Sagi klonów”) i nowego otwarcia, które w USA jako volume 6 trwa do dziś (z nieszczególnie dobrym skutkiem). Ale na razie jest ta część i jest… no jak było dotąd.
Kindred od dłuższego czasu mąci i knuje. Przywraca zza grobu wrogów Spider-Mana, szykując grunt pod ostateczne starcie. A to starcie zbliża się wielkimi krokami.
Gdy doktor Kafka stara się zrozumieć prawdę na temat relacji Osborna i Kindreda, Peter szykuje się do wyzwania, któremu może nie podołać. Znów. Znów więc będzie potrzebował pomocy kogo tylko ze Spiderversum się da. I nie tylko, bo i udział Doktora Strange’a nie zaszkodzi. Ale co wyniknie z tej konfrontacji?
Event, jak event. Spider, jak Spider. Spencer, jak Spencer. Miało być epicko i porywająco, zaskakująco i w ogóle, po raz kolejny tak miało być i po raz kolejny wyszło, jak zawsze. Wziął Spencer balonik i próbował go nadmuchać, opowiadając cały czas, jaki to będzie duży i piękny, ale flaczał mu cały czas, więc tak siedział, dmuchał, gadał i ostatecznie stwierdził, że tyle wystarczy. Miłośnicy serii chyba za bardzo już jej nie czytają, więc co się będzie silił na oryginalność, nowi, którzy czytają (albo ci, którzy zostali z tytułem) skoro wciąż tu są, zbyt wielkich wymagań nie mają, więc co on się będzie przemęczał. No i się nie przemacza. Idzie po najmniejszej linii oporu i chociaż tym razem nie kopiuje aż tak mocno żadnej konkretnej fabuły (choć widać, że chciał zrobić swoją wersję doskonałych „Najlepszych wrogów” DeMatteisa), oryginalności, pomysłowości itp. tutaj nie uświadczycie.
Jest za to akcja, akcja, akcja i sporo bohaterów. Ale ta akcja jakość tak cały czas dąży do wielkiego bum, a bum nie ma. Wszystko jakby w zawieszeniu. Widowiskowo jest, bo dobrzy rysownicy z Bagleyem w naprawdę dobrej formie na czele naprawdę pokazują tu, co potrafią i jest na co popatrzeć, ale fabularnie jakoś tak nie do końca to wychodzi. Dobrze, że wątek ciągnięty, jak w starych Pająkach przez dziesiątki numerów, ale bez tego, co kiedyś talentu, wreszcie dobiega końca. Ale nie ostatecznego, temat jeszcze wróci – i to nie tylko w kolejnym tomie. Tak czy inaczej jednak pewne domknięcie tu mamy. I mamy całkiem epickie wydarzenie, które jest konsekwencją tego, co snuto w serii już dłuższy czas, z paroma elementami dla stałych fanów. Przeczytać można, całkiem nieźle to wchodzi, ale jednak Spencer, jak to Spencer, na kolana nikogo tu nie powala. Fajnie za to, że po polsku mamy zbiorczy tom, bo w oryginale zawarte tu zeszyty wyszły w dwóch wzajemnie dopełniających się albumach.