baner

Recenzja

Who Watches the Series?

Przemysław Pawełek
"Strażnicy" to tytuł, którego fanom komiksu przedstawiać nie trzeba. Dwunastozeszytowa seria Alana Moore'a i Dave'a Gibbonsa namieszała ponad trzy dekady temu do tego stopnia, że do dziś w komiksie superbohaterskim czuć wywołane nią drgania. Brytyjscy autorzy stworzyli dzieło detonujące niemal gatunek oparty na zamaskowanych obrońcach, jednocześnie pokazując ile można wycisnąć z medium. Mieliśmy do czynienia z dziełem kompletnym i zamkniętym, któremu zbędne były adaptacje czy sequele, co zdawał się potwierdzać i film Zacka Snydera, i seria prequeli wypuszczona po latach przez DC. Serial z HBO GO zdaje się jednak podważać tę tezę, za rozpropagowanie której odpowiadał przecież sam Alan Moore, czyli osoba najlepiej zorientowana, ale jednocześnie mało obiektywna. Po sześciu odcinkach telewizyjnych "Watchmenów" gotów jestem zaryzykować ocenę, że to adaptacja i luźna kontynuacja, na którą czekaliśmy, choć nie wierzyliśmy, że kiedyś się takiej doczekamy.

watchmenserial5odc

Serial Damona Lindelofa budził we mnie - jako stosunkowo ortodoksyjnym fanie pierwowzoru - spore wątpliwości, a także opór. W końcu po co adaptować coś, na czym ktoś już poległ, nie potrafiąc ani zbliżyć się do zamysłu oryginału, ani do jego wirtuozerskiego posłużenia się formą? Autorzy postawili tu zresztą na bardzo ryzykowne rozwiązanie – punktem wyjścia jest wierna wierną komiksowemu pierwowzorowi fabuła, ale akcja dzieje się parę dekad później, pokazując świat po zrealizowaniu przez Ozymandiasza jego przewrotnego planu. Była to decyzja odważna, ale i chyba jedynie słuszna, biorąc pod uwagę, że oryginalni "Strażnicy" byli społecznym i politycznym komentarzem dla środka lat 80., komentarzem już dziś nieaktualnym. Serial pokazuje więc współczesność tego świata, alternatywnego wobec naszego, ale komentującego pewne współczesne nam polityczne i społeczne tendencje.

Historia może wywoływać pewien dyskomfort nawet u fanów dobrze znających komiks, bo serial od razu rzuca nas na głęboką wodę, bez streszczania co się tam działo przez 30 lat. Trafiamy do Oklahomy, gdzie lokalna policja (wspierana także przez superpolicjantów) mierzy się z prawicowymi radykałami, ekstremistami w maskach Rorschacha. To niemalże walka na wyniszczenie, gdzie obie strony starają się kryć swoje twarze za maskami, będącymi w swojej mniej lub bardziej fizycznej formie jednym z motywów przewodnich serii. Każdy tu ma coś do ukrycia, każdy tu się czymś zasłania, nie ważne, czy jest to szeregowy policjant myślący o bezpieczeństwie swojej rodziny, terrorysta, czy któryś z anty-super-herosów.

Świat Lindelofa to świat, w którym nie ma już tych budzących respekt postaci z komiksów Moore'a. Po Rorschachu pozostały tylko jego idee, które przyswoiła na swój sposób prawicowa ekstrema. Doktor Manhattan jest najprawdopodobniej na Marsie. Ozymandiasz trafił na niesprecyzowaną prowincję, gdzie w dziwnym odosobnieniu poświęca się jeszcze dziwniejszym eksperymentom. Zamiast nich mamy nową generację bohaterów, której uwagę skupia śmierć jednego z nich.

Lindelof bawi się tu w nawiązania, od samego punktu wyjścia swojej historii, przez konkretne, często przewrotne cytaty i nawiązania do komiksu Moore'a i Gibbonsa, aż po chwyty formalne czerpiące ze stworzonej przez Brytyjczyków estetyki. Kolejne odcinki - tak samo jak zeszyty oryginalnej serii - krok po kroku, bez pośpiechu rozwijają wizję tego alternatywnego świata, podobnie jak komiksy posiłkując się piosenkami, które stanowią komentarz do tego, co widać. Co i rusz na ekranie pojawiają się motywy zegarka, wskazówki czy uśmiechniętej buźki, ale też i bardziej złożone segmenty fabuły łączące serial z komiksem. Jednym z tych łączników jest pojawienie się agentki FBI, dawnej Jedwabnej Zjawy, teraz pracującej dla rządu (fenomenalna rola Jean Smart), ale jeszcze wyraźniej wybrzmiewa to w odcinku szóstym. Epizod zamykający niejako drugi akt serii spina w końcu klamrą rasistowski pogrom otwierający pilota, wydarzenia z komiksowych "Strażników" (zwłaszcza te niedopowiedziane w komiksie) i aktualne śledztwo z Oklahomy, przy czym robi to w sposób wywołujący u mnie jako u fana uśmiech od ucha do ucha.

Serial Lindelofa i jego ekipy to wyjątkowy przykład posłużenia się materiałem źródłowym w sposób twórczy, kreatywny, ale jednocześnie nie tylko pełen szacunku wobec pierwowzoru, ale także dogłębnego jego zrozumienia (czego o filmie kinowym powiedzieć nie można jednak było). To świetna obsada, znakomita, wręcz nie-telewizyjna realizacja (co akurat u HBO nie dziwi), konsekwentne stopniowanie napięcia i zagęszczenia wątków, dobrze dobrana muzyka i świetna ścieżka dźwiękowa Trenta Reznora i Atticusa Rossa. Po sześciu odcinkach jestem kupiony, bo to, co widziałem, przekroczyło moje oczekiwania. Jednocześnie jednak wierzę w możliwości tego zespołu i wciąż pełen jestem pewnych obaw, bo ostatni akt, a zwłaszcza kulminacja całości, to newralgiczne elementy tej struktury. Trzymam kciuki, byśmy - zarówno 'normalni' widzowie, jak i fani oryginału - dostali coś, co przekroczy nasze oczekiwania.



Autor recenzji jest dziennikarzem Polskiego Radia.

Opublikowano:



Komentarze

-Jeszcze nie ma komentarzy-