baner

Recenzja

Kryzys Morrisona

Tomasz Kleszcz recenzuje Ostatni kryzys
6/10
Kryzys Morrisona
6/10
Grant Morrison ma status gwiazdy. Jednakże komiksy jego autorstwa, które ukazały się w naszym kraju, jak do tej pory nie zachwycały w wystarczającym stopniu. Z Ostatnim Kryzysem sytuacja ma się całkiem podobnie.

Album otwiera Libra. Dysponujący sporą mocą zamaskowany posłaniec pojawia się znikąd. Proponuje złoczyńcom spełnienie ich marzeń w zamian za przystąpienie do jego koalicji, która ma zniszczyć ludzkość. Następnie towarzyszymy Turpinowi, twardemu, emerytowanemu gliniarzowi, znanemu z pracy w jednostce specjalnej w Metropolis. Prowadząc śledztwo w sprawie zaginionych dzieci, dociera do zaskakującego odkrycia. Trafia bowiem na Oriona, niezwykle potężną istotę z Nowej Ziemi... Martwą. Żeby podbić stawkę, scenarzysta na tym nie poprzestaje. Życie traci sam J'onn J'onzz. Stanowi to manifestację mocy Libry, a przynajmniej sił, które reprezentuje, i jego gotowość do spełnienia życzeń swoich potencjalnych sprzymierzeńców, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydają się one niewykonalne. W obliczu tak dramatycznych wydarzeń Liga zwiera szeregi, by za pomocą wszelkich dostępnych środków dotrzeć do zabójcy, jednakże... na Ziemię przybywa oddział Green Lanternów Alfa. Jest to efekt śmierci Oriona, klasyfikowanej jako bogobójstwo, czyli zjawisko wymagające zastosowania najwyższych środków. Uważając się za siłę wyższej instancji, przejmują oni inicjatywę, gmatwając już napiętą atmosferę. A to wszystko to nadal tylko wstęp przed głównym daniem, jakim będzie starcie z Darkseidem...

Albo Morrison to nie jest mój autor, albo nadal nie czytałem jego naprawdę dobrego komiksu. MiracleMan stanowił o kunszcie autora, jednakże w porównaniu z dziełem Moore'a interpretacja szkota wypadała dość blado. Ostatni Kryzys również na pewno nie należy do arcydzieł. Klimatem mocno przypomina napisaną kilka lat wcześniej, a wydaną niedawno przez Egmont JLA. Różnica jest taka, że przez Ostatni Kryzys brnie się jeszcze trudniej, a momentami wręcz nie wiadomo, co autor miał na myśli. Mamy zatem tradycyjne nadużywanie pojęcia bogów, mieszanie naukowych pojęć z literacką wyobraźnią, z ewidentną stratą dla tych pierwszych, a także wielkie nagromadzenie wydarzeń, które zdają się być bez większego znaczenia dla całości, i dlatego śledzimy je bez zaangażowania.

Album da się jeszcze jakoś czytać do momentu, w którym docieramy do rozdziału zatytułowanego „Kamerdyner to zrobił”. W tym momencie zostawiamy bowiem wszystko za sobą, a scenarzysta zabiera nas w wyjątkowo długą podróż, w której główną rolę odgrywa Batman. Przez kilkadziesiąt stron śledzimy jego pogmatwane losy, w których realne zdarzenia z kanonu mieszają się z fikcją. To mentalna pułapka, mająca za zadanie wyciągnąć prawdziwe wspomnienia Wayne'a, by za ich pomocą stworzyć bezmyślnego żołnierza, zwanego Grudą. A wszystko po to, żeby Batman... się uwolnił, a akcja wróciła do głównego nurtu. Cały ten wątek odzwierciedla ducha komiksu. Wprowadza pierwiastek chaosu, nie buduje napięcia, a postaci zachowują się jak dobrze upaleni hipisi, którzy co prawda coś robili i do czegoś dążyli, ale głównie to zabijali czas jaraniem trawy i nic z tego nie wynikło. Wyjątkowo słaby rysownik zajmujący się pracą przy tej opowieści tylko pogłębia słabe wrażenia.

W pewnym momencie Brainiac 5 wypowiada następującą kwestię : „Obliczyłem, że mamy dokładnie 72,4 sekundy, zanim czas się rozsypie [...]”. A potem przez kilka stron swobodnie zalewa czytelnika słowami. Całą rzeką słów. Takich górnolotnych kwestii, oderwanych od linii fabularnej i brzmiących pompatycznie jest pełno i być może na części odbiorców robi to wrażenie, niemniej trudno mi do tego podejść inaczej jak do pustosłowia bez pokrycia. Multiwersum, uniwersum, czasoprzestrzeń.

Dla odmiany dwaj główni rysownicy na pewno doskonale wiedzieli, co robią, i to dzięki nim ten komiks się broni. Wiele stron ma sens tylko dzięki graficznej wizualizacji, bowiem z narracji bądź dialogów często niewiele wynika. Główny ciężar pracy przyjęli na siebie Jones i Mahnke. Ten pierwszy operuje bardzo realistyczna kreską, czasami przywodzącą na myśl pracę Bryana Hitcha. Świetne ujęcia, imponujący rozmach i szczegółowość, bogata scenografia w połączeniu z naprawdę dobrą kolorystyką to prawdziwa ekstraklasa. Mahnke radzi sobie odrobinę gorzej, za to widać w jego pracach na przestrzeni tego albumu spory progres. Rysownik również nie szczędził sił i plansze prezentują bardzo wysoki poziom zarówno artystyczny, jak i techniczny. Część rysowników biorących udział w projekcie niestety mocno odstaje, co oczywiście jeszcze bardziej ujemnie wpływa na odbiór całości, ponieważ dysproporcje między wymienioną wcześniej dwójką a najsłabszymi rysownikami są spore.

Podawanie rozmachu oraz imponującej ilości postaci i wątków jako atutu na pewno nie jest dobrą linią obrony dla tego albumu, chyba że uważamy ilość za ważniejszą od jakości. Warto ten album nabyć po pierwsze z uwagi na tytaniczną pracę rysowników, a po drugie jako ciekawostkę. Na pewno nie jest to historia tuzinkowa, ale też stanowi świetny przykład tego, dokąd może zaprowadzić nadmierna swoboda twórcza i przerost formy nad treścią. Szkoda, że w albumie nie znalazło się nieco materiałów przybliżających niewątpliwie niezwykle trudny proces powstawania tego imponującego, ale nieemocjonującego dzieła. Być może rzuciłyby one dodatkowe światło na ten tytuł i umożliwiły czerpanie z niego większej satysfakcji.

Ocena składowa: ilustracje 8, fabuła 5.

Opublikowano:



Ostatni kryzys

Ostatni kryzys

Scenariusz: Grant Morrison
Rysunki: Jeffrey G. Jones
Wydanie: I
Data wydania: Luty 2019
Seria: DC Deluxe
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Druk: kolor
Oprawa: twarda
Format: 18,0x27,5cm
Stron: 420
Cena: 119,99 zł
Wydawnictwo: Egmont
ISBN: 9788328141278
WASZA OCENA
Brak głosów...
TWOJA OCENA
Zagłosuj!

Galerie

Kryzys Morrisona Kryzys Morrisona Kryzys Morrisona

Komentarze

-Jeszcze nie ma komentarzy-