baner

Artykuł

Megatokyo, czyli paski oczami Yoghurta

Yoghurt
     Po raz pierwszy mam okazję pisać recenzję komiksu tak nietypowego. Nie chodzi tu jedynie o to, że jest to manga rysowana przez Amerykanina- o nie, to nie jest w ogóle problem (w każdym razie nie dla mnie). Ciekawostką jest fakt, ze jest to komiks internetowy. Jednak rządzący się własnymi, specyficznymi prawami- nie przypomina w niczym stripów netowych Garfielda, Calvina czy nawet tych znanych z pvek.blog.pl (znakomita rzecz, nawiasem mówiąc).


     Forma Megatokyo, niepowtarzalny styl rysowania Freda Galaghera (niespokrewniony w żaden sposób z panami z Oasis), fabuła, która zrozumiała jest często dla garstki maniaków... To wszystko składa się na niesamowitość tego małego w sumie dziełka, które rozrosło się w niemałe imperium: dwa tomy-kompilacje wydane przez... Dark Horse (!!!), niesamowita ilość gadżetów związanych z Megatokyo (sam sobie na urodziny sprowadzę parę ze Stanów, zgłupiałem na punkcie tego komiksu aż na tyle) oraz OGROMNE zaplecze fanów, liczonych może nawet w dziesiątkach tysięcy. Ale Galagher i spółka nie tracą zacięcia oraz formy- z początku prosta historia przerodziła się w prawdziwą mieszankę wybuchową, prowadzoną kilkunastoma torami, a scenariusze odcinków otarły się już chyba o każdy znany gatunek mangi poza Yaoi (i mam nadzieję, ze się nie otrze...)

     No właśnie- ja tu cały czas w superlatywach, a nic na temat samych założeń fabularnych i tym podobnych. Historia opowiedziana w Megatokyo zaczyna się nadzwyczaj spokojnie- dwóch maniaków gier komputerowych- Piro (alter ego autora) i Largo lecą na targi oprogramowania do Japonii. Przy pomocy dużej ilości zbiegów okoliczności (nie czuję że rymuję) tracą cały kapitał i utykają w nieznanym sobie niemalże kraju i jedynym plusem jest to, ze Piro zna japoński i ma kumpla, który użycza im miejsca w domu na kilka dni, nim nie znajdą funduszy na wydostanie się z tej dość niestandardowej sytuacji...      Cóż, te kilka dni, w ciągu 4 lat powstawania Megatokyo (pierwszy odcinek datowany jest na 14.08.2000) rozrosło się w niesamowity okres czasu, w którym to obaj nasi główni bohaterowie zdołali znaleźć sobie pracę, rozkochać w sobie tłum rządnych obcokrajowców Azjatek (no, może przesadzam, ale tylko odrobinkę ;)), poznać kilkanaście postaci tzw. Pobocznych, które mają duży wpływ na fabułę oraz narobić masy zamieszania, ku radości czytelników.
     Przy tej okazji słowo należy rzecz pochwalne na temat pomysłów na bohaterów opowieści. Poczynając od Piro, który jest sztandarowym przykładem nieśmiałego, cichego gościa, który przeczytał w swoim życiu trochę za dużo mang i za dużo się nagrał w dating simy (dla nieoblatanych w tym temacie- gierki, w których z pomocą dialogów i czynności przez nas wykonywanych doprowadzamy do rozkochania w sobie jednej z kilkunastu kobitek, które spotykamy, zaś często doprowadza to do skonsumowania związku. Niestety Piro grywa w niehentajowe wersje simów, mięczak), poprzez jego najlepszego kumpla Largo- maniaka horrorów, broni, erpegów i przede wszystkim- piwa, który często posługuje się tzw. L337 L4NGU4G3 (zrozumiecie, jak przeczytacie ;)) i potrafi wydać na swoje hobby każde pieniądze (co jest powodem irytacji Piro, który ciężko zarabia, żeby z Japonii wyjechać a wszystko co mu zostaje po zakupach Largo to zgrzewka browaru, jakaś nowa giera albo nowy hardware- ta postać to była chyba na mnie wzorowana;)) poprzez dwie urodziwe dziewoje, z których jedna pracuje jako kelnerka a dorabia jako seiyuu (znaczy się- dubbinguje) w... dating simach, a druga- jej starsza siostra robi w sklepie z mangami i gadżetami, w którym pracuje także Piro, a kończąc na tajemniczej ubierającej się na czarno dziewuszce ("D4 3V1L!"- Largo), kobitce- androidzie, która jest nowym gadżetem do Playstation 2, dwóch kumplach głównych bohaterów, którzy są, delikatnie mówiąc, psychopatami (i pracują w firmie Sega... tak, TA Sega), dziewczynce, zakochanej w Piro z powodu jego ślicznych rysunków... No i nie można zapominać o Seraphim i Boo- aniołach stróżach Piro i ich wrogach- Asmodeuszu i Belfegorze (srogie imiona, co? ;)). Galeria postaci, z jakimi spotka się czytelnik, rozszerza się cały czas i robi się coraz ciekawiej, a każdy bohater tej opowieści to nie byle "zapchajdziura", ale ma do dorzucenia swoje trzy grosze do tego, co się dzieje w świecie Megatokyo. I należy się rispekt Galagherowi, ze potrafi te wszystkie zawirowania relacji i wydarzeń związanych z nagromadzeniem gierojów utrzymać w kupie, nie pogubić się i skonstruować z tego naprawdę świetne historie.

     Jeśli o komiksie mowa, to dziwnym nie jest, że zdolności plastyczne autora powinny być przy jego tworzeniu na odpowiednim poziomie. Galagher ma swój charakterystyczny styl, który rozpozna każdy czytelnik Megatokyo. Krecha od pierwszych odcinków zmieniła się niewiele, jeśli chodzi o ogólny tzw. Look i design postaci, ale doskonale widać różnicę, jeśli popatrzymy na kilkanaście startowych epizodów zaś potem oglądniemy sobie kilka ostatnich- wtedy te kosmetyczne zmiany staną się doskonale widoczne. Dość powiedzieć, że kreska wyładniała, autor nie popełnia kiksów rysunkowych, które zdarzały mu się z początku, tło nie jest już ledwie zarysowane a pełne szczegółów, a postacie nie są już tak prosto narysowane, a wręcz wykonane prześlicznie. Do tego należy dodać jeszcze fakt, że mr Fred doskonale potrafi nakładać komputerowo barwy i jego prace w full kolorowej wersji (czy to arty związane z MT czy też np. świetna praca parodiująca plakat Neverwinter Nights) to naprawdę kawał doskonałej roboty.

     Wypadałoby dodać jeszcze parę słów na temat zabiegu arcyciekawego, zastosowanego przez autora, a który to ja cenię chyba najbardziej, czy to w grach, czy książkach czy komiksach. A chodzi mianowicie o tzw. "smaczki" zwane też "easter eggami". Zaś Megatokyo jest nimi przepełniony. Problem w tym, że nie wszyscy je załapią, gdyż są nadzwyczaj specyficzne- dotyczą tematyki gier komputerowych (głównie) i mangowego światka (choć nie tylko). Sprawdzając empirycznie, jak odbierany jest ten komiks przez osoby nie znające tematu (czyt. dając do poczytania swojej partnerce życiowej) zauważyłem, że "dobre, ale ja tego i tego to nie zrozumiałam, o co tu chodzi" (że zacytuję z pamięci). Fenomenem jest fakt, ze mimo niezrozumienia kilku(nastu? Dziesięciu?) odcinków rzecz nadal się podoba (test został przeprowadzony na 4 osobach nieoblatanych we wspomnianej tematyce).
A jakież to nawiązania? Zepsułbym radość szukania takowych (choć i tak to mam zamiar zrobić, bo wielki projekt wyszukiwania easterów w "48 stronach" nadal żyje), ale wystarczy rzec, że mamy tutaj i Johna Romero (oraz niesławną Daikatanę- odcinek wspominający o niej rozłożył mnie na podłodze), Grand Theft Auto (kilkanaście plansz mu poświęconych!), Neverwinter Nights czy Duke Nukem Forever (to jest wręcz przecudowny epizod ;)). Jeśli chodzi o Manngową otoczke, to mamy tu masę odniesień do datingowych gier na PS2, kilka subtelnych nawiązań do Shojów... Oj, wymieniać tak można długo. Nadmienić by się jeszcze chciało, ze jeden znajomy pokochał MT, gdy zobaczył na jednej z bohaterek koszulkę jednego ze swych ulubionych zespołów (a zespół ten znany nie jest- ja o nim po raz pierwszy usłyszałem i to dopiero on zwrócił mą uwagę na tą koszulkę- Grey, to byłeś ty, nie?;)).

     Co by tu jeszcze...hmmm- wspomniałem o Dead Piro Days czy Dom's Art. Day'ach? Nie? Otóż autor czasem, gdy nie ma weny twórczej, robi jakiegoś arta zamiast odcinka Megatokyo. Heh- jeśli on takie rysunki nazywa brakiem natchnienia, to też bym takiż brak chciał mieć.
Natomiast Dzień Doma to zabawne epizodziki tworzone przez gościa pozbawionego talentu do rysowania (albo udającego, że talentu nie ma)- Doma (nomen omen, jednego z bohaterów MT). Oba te patenty stanowią miłą odskocznię od głównej historii, choć czasem historyjki Doma potrafią zamiast śmieszyć- wkurzać (było tak nie raz, że przewijałem je, nie czytając w ogóle) , ale nie jest ich zbyt dużo, a pod koniec praktycznie się nie pojawiają.

     Jak mógłbym całość podsumować? Jeśli jesteś miłośnikiem zabawnych historii, do tego grywasz czasem na kompie, a do tego uwielbiasz wyszukiwanie różnych smaczków ukrytych pomiędzy wierszami, a nie czytasz jeszcze Magatokyo, to musisz jak najszybciej swój błąd naprawić (Albo Largo cię namierzy...). Jeśli zaś, drogi czytelniku (płci dowolnej) lubisz po prostu przemyślaną fabułę, równie doskonale zaprojektowane postacie i nie przeszkadza ci fakt, że nie wszystkie dowcipy załapiesz od razu (a wytłumaczy ci znajomy ;)), też bierz się za czytanie. www.megatokyo.com kilka chwil oczekiwania i już można czytać jeden z najlepszych sieciowych komiksów w historii.

     Ach, zapomniałbym o najważniejszym- angielskiego chociaż w stopniu średnio-zaawansowanym wymagana ;)



Pisanię wspomagała płytka Electric Six

Opublikowano:



Tagi

Gry Manga

Komentarze

-Jeszcze nie ma komentarzy-