Cudze chwalicie, swego nie znacie.
„Noc w Zonie” to komiks o bardzo specyficznym klimacie. Bo jak inaczej nazwać to, ze akcja dzieje się po katastrofie atomowej? Do tego musisz liczyć każdy nabój i zachować grobową ciszę, bo zewsząd mogą zaatakować Cię krwiożerce zombie. Jak dla mnie bomba!
Strasznie podobał mi się ten specyficzny klimat. Autorzy świetnie go ukazali. Dodatkowo wszystko podkręcają czarno-białe rysunki (swoją drogą – same w sobie są one świetne! Niesamowicie mi się one spodobały.). Dzięki temu jeszcze bardziej ma się wrażenie, że przebywa się w pogrążonej w ciszy, objętej kwarantanną Zonie. No może nie aż tak, bo potem musiałam iść do podobnie cichej piwnicy – nie polecam tego w trakcie czytana komiksu!
Co jeszcze mi się podobało? Szkice koncepcyjne pod koniec komiksu. Dzięki nim można poznać drogę, jaką odbył komiks, zanim trafił w nasze ręce. Można też zobaczyć, jak komiks mógł wyglądać. Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze lubię takie „zakulisowe” rzeczy. To pozwoliło mi jeszcze bardziej wczuć się w klimat komiksu.
Mimo wszystko czuję pewien niedosyt. Spowodowany on jest z dwóch powodów. Pierwszy z nich to to, że „Noc w Zonie” jest strasznie... krótka! (W sumie można było tego się spodziewać, w końcu to noc, a nie tydzień czy coś). Cały właściwy komiks liczy sobie niecałe 40 stron. Żeby nie było teraz, że jest tych stron AŻ tak mało – pojawiają się też wspomniane szkice koncepcyjne oraz gościnne ilustracje innych autorów, a także... fragment powieści „Ziemia złych uroków” Jacka Klossa. Co jak co, ale tego w komiksie się nie spodziewałam!
Drugim powodem mojego niedosytu jest zakończenie. Z jednej strony wiem, że „Noc w Zonie” jest fragmentem większej całości, ale mimo wszystko można było jednak podać więcej informacji wyjaśniających co dalej. Bo przez ich brak mam ochotę na przeczytanie jakieś książki z tego uniwersum...
Wnioski? Podoba się! Mam nadzieję, że Wy też nie będziecie zawiedzeni.