baner

Recenzja

Love Hina #1

Yaqza, Yaqza recenzuje Love Hina #01
Co byście zrobili, gdyby miłość waszego dzieciństwa odchodząc w siną dal zapowiedziała, iż spotkacie się jeszcze w magicznym miejscu takim jak elitarna uczelnia? ...Ja pewnie bym zapomniał, ale trzeba pamiętać ze są na świecie tacy, dla których taka obietnica jest ważniejsza niż wszystko inne (w tym- w co może trudno uwierzyć- regularne posiłki i spacery z psem).
Takim właśnie młodym człowiekiem o niezłomnych zasadach i gotowym by dążyć do celu wbrew wszelkim przeciwnościom losu jest Keitaro Urashima- młodzieniec którego ambicją jest zdać do Todaju (Tokyo Daigaku- prestiżowy tokijski uniwersytet). Co poradzić jednak, gdy już dwa razy się oblało a wyniki testów nie napawają optymizmem? Cóż- spróbować raz jeszcze! W tym celu (a wbrew radzie rodziców przekonanych o tym, iż nasz dzielny Keitaro jest półgłówkiem) bohater opowieści rusza do Tokio by na miejscu przygotowywać się do egzaminów. Za cel swej wyprawy obiera pensjonat swej babci, na miejscu jednak zastaje...grupkę dziewcząt- pensjonariuszek- niespecjalnie zachwyconych pojawieniem się Keitaro (szczególnie że każdą z osobna „poznawał” w dość specyficznych okolicznościach związanych z bieganiem nago po budynku i zahaczaniem w tym rajdzie o bieliznę...).
Chłopiec walczy od tego momentu o akceptację dziewcząt, starając się przy okazji zachować jako takie zdrowie psychiczne i- przede wszystkim- fizyczne- gdyż razy jakimi obdarzają go wstydliwe panny za podglądanie ich (co zazwyczaj jest dziełem zwykłego przypadku i nieporozumień) bywają naprawdę dotkliwe...a nie przebierają one w środkach, i nie raz pójdą w ruch takie przedmioty jak np. miecz samurajski).

„Love Hina” należy do tytułów przyjemnych i lekkich, nie roztrząsających kwestii politycznych czy społecznych (hihi), a mimo to- o dziwo!- absorbujących uwagę czytelnika w znaczący sposób i wywołujących u niego nerwowe skurcze mięśni twarzy (pamiętaj że musisz użyć tylko dwóch mięśni by się uśmiechnąć!) połączone z rechotaniem wprawiającym sąsiadów w osłupienie. Przyznam że niejeden raz zostałem miło zaskoczony rozwojem akcji (czy może sposobem w jaki nasz dzielny samiec jest „strofowany” przez pensjonariuszki- poczynając od zamaszystego ciosu ręka powodującego iż Keitaro sunie nochalem po ziemi w pozycji wertykalnej; przez groźby użycia broni białej, duszenia itp. itd.).
Humor (głównie sytuacyjny) jest na przyzwoicie wysokim poziomie - a ponieważ bezkonfliktowo łączy się z wątkami nieco poważniejszymi (ach...pierwsza miłość...) efekt jaki uzyskujemy jest co najmniej zadowalający....
Nie zmienia to oczywiście faktu, ze nie raz i nie dwa widzieliśmy już podobne schematy (i wszyscy chyba już wiedzą jak to się skończy)- czekam teraz cierpliwie na komplikacje w drodze do ołtarza, a tych będzie z pewnością co najmniej kilka.
Tytuł za bardzo przypomina mi inne japońskie romansidła- chociażby „Oh my Goddess” (z którym łączy go nieco kreska- będąca zresztą, skoro już poruszyliśmy ten temat, swoistym połączeniem „Evangeliona” z wspomnianą serią o boginkach właśnie), czy „Video Girl AI”- gdzie bardzo wyraźnie widać –przynajmniej na początku opowieści- japoński kompleks niezdary, nieudacznika i...erotomana (którego pobudza wszystko od sosny rosnącej na podwórku po rzęsiste opady deszczu) wykorzystany także w „Love Hina”.

Tłumaczenie stoi na zaskakująco wysokim poziomie- bohaterki używają specyficznego dla siebie słownictwa- uduchowionego, wzorowanego na stanie rycerskim, czy też- dla przeciwwagi- gwary (wzorowanej na śląskiej jej odmianie). Szczególnie za tę ostatnia niespodziankę należą się pani Watanuki brawa- sprawdza się świetnie!

Co mi się nie podoba? Przede wszystkim czcionka jakiej użyto przy publikacji - wymyślne zawijasy wcale nie ułatwiają rozczytywania potoku słów jaki wypluwa z siebie Kitsune- co, jeżeli weźmiemy pod uwagę jej skłonność do gwary- może okazać się co najmniej kłopotliwe. Nie wiem co kierowało osobą, która wybierała czcionkę do tego tytułu, żywię jednak nadzieję iż opamięta się ona i wprowadzi typ nieco bardziej czytelny.
Inną sprawą jest kwestia wydania mangi- paskudny papier („prowincjonalna gazetówka”), na jakim jest drukowana potrafi znacząco obniżyć radość z czytania- ale Waneko przyzwyczaiło nas już do takiego...hmmm... „standardu” wydawniczego, wiec zaskoczeniem taki stan rzeczy nie jest. Co nie zmienia faktu ze wciąż jest dość denerwujący.

Powinniśmy na koniec poruszyć kwestię zgodności mangi i anime- otóż ten sam tytuł przeniesiony na różne media sporo się od siebie różnią poszczególne wątki są albo bardziej rozwlekle prowadzone, albo wręcz przeciwnie- skrócono je. Już sam początek komiksu sporo różni się od początku mangi- w filmie mamy przyjemność poznać wspomnianą tylko w mandze babcię głównego bohatera- a to tylko jedna z różnic. Pozostaje ponadto kwestia malowniczych efektów ciosów przyjmowanych przez Keitaro- i tutaj nie mam wyrobionego do końca zdania, ponieważ mimo iż w anime nasz dzielny podglądacz lata znacznie dynamiczniej (sami rozumiecie- wymachy nóg, rąk i innych kończyn...), to czuje się pewną...wiotkość jego ciała. W mandze „zyskał on na wadze”, że tak powiem i popisy akrobatyczne w jego wykonaniu wyglądają bardziej realistycznie ( o ile jest to możliwe w przypadku takich masakr, jakie mają miejsce...).

„Love Hina” jest tytułem przyjemnym, ale niespecjalnie oryginalnym. Oczywiście obserwacja ta wcale nie musi być zarzutem - bo taki stan rzeczy czytelnikom nie musi przeszkadzać. Czyta się lekko, można się przy tym pośmiać- a to chyba najważniejsze. Przeciętniak, ale- mimo wszystkich moich zarzutów- z wyższej półki.

Opublikowano:



Love Hina #01

Love Hina #01

Scenariusz: Ken Akamatsu
Rysunki: Ken Akamatsu
Wydanie: I
Data wydania: Grudzień 2003
Seria: Love Hina
Tytuł oryginału: Love Hina
Rok wydania oryginału: 1999
Wydawca oryginału: Kodansha Ltd.
Tłumaczenie: Aleksandra Watanuki
Druk: czarno-biały
Oprawa: miękka, obwoluta, grzbiet
Stron: 192
Cena: 15,90 zł
Wydawnictwo: Waneko
WASZA OCENA
Brak głosów...
TWOJA OCENA
Zagłosuj!

Komentarze

-Jeszcze nie ma komentarzy-