Recenzja
Top Gun: Maverick, Tom Cruise, film [recenzja]
Przemysław Pawełek recenzuje Top Gun: MaverickSm tytuł sugeruje, że fabuła kontynuacji będzie zogniskowana na głównym bohaterze pierwowzoru. Maverick kariery nie zrobił, bo zbyt kochał latanie, by wspinać się po jej szczeblach. Poznajemy go jako doświadczonego, ale wciąż brawurowego pilota-oblatywacza, w momencie, gdy ponownie upomina się o niego program Top Gun. Lotnictwo marynarki wojennej USA znów go potrzebuje, by podzielił się swoim doświadczeniem z młodymi pilotami, których czeka wymagająca misja.
"Top Gun: Maverick" nie jest pozbawiony wad. Jednym z nich pozostaje fabuła i bohaterowie. Ci - poza protagonistą - są dość płytcy, papierowi, zwyczajnie brak im charakteru, przez co większość scen, w których nie siedzą oni w kokpitach, ma niemal zerowy pakiet emocjonalny. Winę ponosi tutaj częściowo scenariusz, od początku do końca oparty na kliszach. Historia sprawia bowiem wrażenie "Wzgórza Złamanych Serc" Eastwooda przepisanego na inną formację, wystarczyło bohatera przesunąć w obrębie marynarki wojennej z marines do lotnictwa. Reszta się zgadza niemal punkt po punkcie, włącznie z wątkiem romantycznym z barmanką, może poza motywem syna dawnego partnera Mavericka. I samą misją, budzącą dla odmiany bardzo mocne skojarzenia z czwartym epizodem Gwiezdnych Wojen i - co zabawne - z pierwszymi "Hot Shots", parodią "Top Guna". Być może to kwestia wspólnych inspiracji lotniczym filmem wojennym z lat 50. ("Nocny nalot"), ale to już moje spekulacje.
Maverick dosłownie i w przenośni dostaje skrzydeł, gdy siada w kokpicie samolotu. Tom Cruise razem z ekipą filmowców poddał młodych aktorów elementom autentycznego szkolenia lotniczego, by potem można było ich wsadzić do kabin myśliwców F-18. Dzięki temu, oraz wykorzystaniu nowoczesnych kamer pochowanych w samolotach, oraz nowatorskich technik operatorskich, udało się zarejestrować sceny, których nie przedstawiono jeszcze w żadnym filmie. Ujęcia autentycznie imponują, zwłaszcza kulminacyjna misja robi od początku do końca wrażenie. Jeszcze większy szacunek do filmowców budzi fakt, że zarejestrowano autentyczne przeloty, zamiast posiłkować się technikami cyfrowymi i wsadzać aktorów do kokpitów ustawionych na tle zielonego tła.
W efekcie otrzymaliśmy film, który fabularnie wieje sztampą, ale to nie przeszkadza, bo przecież świadomie sięga do klasycznych wzorców, za to robi oszałamiające wrażenie, gdy dochodzi do scen akcji. Dlatego też nie ma co się dziwić odbiorowi - pozytywnie ocenili go zarówno krytycy, jak i widzowie, a co ciekawe, usatysfakcjonowano zarówno młodą generację kinomanów, jak i fanów klasyka. Nie inaczej oceniam go i ja.
Autor recenzji jest redaktorem Polskiego Radia.
Opublikowano:
WASZA OCENA
Brak głosów...
TWOJA OCENA
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-