Recenzja
King's Man: Pierwsza misja, DVD, Fiennes [recenzja]
Przemysław Pawełek recenzuje King's Man: Pierwsza misja"Pierwsza misja", choć dzieje się w zupełnie innej epoce, od samego początku zdradza swój rodowód. Z jednej strony to bondowskie korzenie, bo brytyjscy patrioci w dobie wybuchu pierwszej wojny światowej, muszą udaremniać knowania superłotrów. Naprzeciw nim stoi tajemniczy Pasterz, któremu w realizacji zbrodniczych planów pomagają Grigorij Rasputin czy Mata Hari. Jest w tej grupie złoli coś z pomysłów znanych z "Ligi Niezwykłych Gentlemanów", ale też to po prostu bondowska organizacja WIDMO ukazana z perspektywy innej epoki. Książę Oxfordu, jego pokojówka, syn Conrad i czarnoskóry lokaj Shola nie poddają się jednak, bo nie mają wyboru. Stawką tego starcia są nie tylko losy Wielkiej Brytanii, ale i całej Europy, a może nawet świata.
Problem tego filmu polega jednak na tym, że przy zmianie epoki uleciało sporo z uroku pierwszej części cyklu. Tam mieliśmy do czynienia z bezpretensjonalnym luzem, głębią autoironii, przerysowaniem. Tu podobnych motywów nie brakuje, ale toną one jednak w trakcie zbyt długiej projekcji w szeregu scen akcentujących wartości takie jak rodzina, ojcostwo, miłość, patriotyzm, oddanie względem ojczyzny. Jako ojciec jestem od paru lat nadwrażliwy na dramatyczne pogrywanie motywem miłości ojcowskiej, tylko że tu te motywy w ogóle na mnie nie działały. Może to kwestia nadęcia i pompy, a może po prostu banału, bo strona, w którą zmierza ten wątek, szybko staje się być oczywista, a dramatyczne rozwiązania wcale nie zaskakują.
Jednocześnie "Pierwsza misja" to produkcja, która ożywa w sekwencjach akcji. Zarówno dość taneczna potyczka z Rasputinem, walki na wojennym froncie, jak i lotniczy desant na bazę złoli, czy inne dynamiczne sekwencje, to majstersztyki, pełne świetnych efektów, kaskaderskich popisów i fantastycznego operowania kamerą. Generalnie sama realizacja tego filmu stoi na bardzo wysokim poziomie, i wizualnie trudno się tu do czegoś przyczepić, ale być może po prostu za dużo tu wypełniacza, zbyt rozciągnięto fabułę, a fenomenalne sceny akcji po prostu zdarzają się za rzadko. Przez to czuć tu mocny kontrast, pomiędzy stonowaną i nudnawą (zwłaszcza jak na taki rozmach) historią, a sekwencjami dosłownie pompującymi adrenalinę i powodującymi, że uśmiechałem się do telewizora.
Vaughn gdzieś po drodze zapomniał chyba formułę, która zapewniła mu sukces pierwszej części serii. Zresztą już przy drugiej odsłonie cyklu reakcje widowni i krytyków były dość stonowane. Tu ten urok uleciał niemal zupełnie, przypominając się widzowi tylko we wspomnianych scenach akcji. Poza tym mamy tu bardzo dobrą oprawę, do tego pierwszorzędną ekipę aktorów, która jednak niestety nie ma zbyt dużo do roboty, bo ich postaci są dość płaskie, a wzajemne relacje banalne i oczywiste. Ralph Fiennes, który znakomicie wywiązał się z roli M w ostatnim cyklu Bondów, tworząc mięsistą postać, żywą kreację, tu po prostu wygłasza banały, drepcząc w stronę finału. Podobnie towarzyszący mu Charles Dance, Djimon Hounsou czy Gemma Arterton. Najlepszą zabawę ze swoją postacią miał chyba Rhys Ifans, który w roli rosyjskiego mnicha mógł dosłownie poszaleć. No i poza nim więcej do roboty od aktorów mieli tu choreografowie, operatorzy kamery czy specjaliści od efektów komputerowym, i trzeba im przyznać, że się wywiązali z zadania na najwyższym poziomie. Szkoda, że to nie wystarczyło, by uratować ten film.
Autor recenzji jest redaktorem Polskiego Radia.
Opublikowano:
ZAPOWIEDŹ
WASZA OCENA
Brak głosów...
Komentarze
-Jeszcze nie ma komentarzy-