baner

Felieton

Jeden dzień ze zjazdu wszelakich degeneratów i psycholi, czyli sobota na Emefce przez Yoghurta opowiedziana

Yoghurt
Jeśli ktoś miałby oceniać kondycję polskiego rynku komiksowego poprzez pryzmat konwentów i różnorakich spotkań ogólnopolskich czy tez, w przypadku łódzkich targów, międzynarodowych stwierdziłby krótko- coś takiego jak owy rynek komiksowy w Polsce nie istnieje. To grupka pasjonatów oraz kółeczko wzajemnej adoracji wciąż tych samych osób, widzianych co roku, gdzie by się człowiek nie pojawił. Tak, wiem, że myliłby się, bo komiksy z roku na rok umacniają swoją pozycję w tej zapadłej....ops, pardon.... w tym mlekiem i miodem płynącym kraju wszelkiej szczęśliwości. Ale człowiek, przychodzący na rodzimy konwent komiksowy czuje się jak, nie przymierzając, biznesmen z Wallstreet pośrodku kambodżańskiej dżungli.

I takowego pana pod krawatem w buszu, i konwentowicza na zjeździe mu podobnych dręczy pytanie: ”Co ja do cholery tu robię” zaś to co im wciąż towarzyszy to dezorientacja i zagęszczający się wokół chaos. Horrrrrooorrrrr, powiadam, hooorrrrrroooorrrrrrr, powtarzając za pułkownikiem Kurtzem (nomen omen- on też za długo przesiedział w dżungli).

Właściwie to powinienem zostać jakimś prorokiem czy inszym medium na miarę Dejwida Harkleja, który reklamuje w niszowych TV późną porą swój horoskop (swoją droga, ten cały Dejwid to...kobieta), bo przewidziałem niemal w 100%, jak będzie wyglądała tegoroczna Emefka. Jedna wielka....przepraszam, w tym roku niewielka giełda, na którą przybyłych konwentowiczów zaganiała wszechogarniająca i wyglądająca z każdego kąta ŁDK-u nuuuuuuuuda. NUDA, przez duże N, U, D i A.

Program tegorocznego festiwalu można streścić jednym ciągiem wyrazów kluczy: giełda, spotkanie z kimś (kto był już milion razy), autografy (tego samego ktosia), ktoś wartościowy (którego jeszcze nigdy w Polsce nie było, i po tym co zobaczył, pewnie już więcej nie będzie), ktoś nudny (na szczęście tym razem odpuściłem sobie spotkanie z Egmontem) i jakiś warsztacik lub wystawa jako bonus. Łatwe do przewidzenia było, że ci, którzy pojawili się już na WSK nie powiedzą niczego nowego (dlatego też drugi w tym roku jubileusz Jeża Jerzego oczywiście pominąłem) a wydawcy niczym nie błysną. Do dopełnienia obrazu apokalipsy dodam tylko, że w tym roku ci ostatni popełnili na dokładkę coś, co można by nazwać swoistą kpiną z konwentowiczów- Egmont puścił swój pakiet tydzień przed targami, Mandra rzuciła raptem ze 3 nowe tytuły zaś jedyną perłą, wartą w pełni zakupienia, zdawał się, tradycyjnie zresztą, Wilq. Bo tak powiedzmy sobie szczerze- kto jeszcze w tym kraju kupuje coś takiego jak antologie? O, widzę, że jakiś pan w drugim rzędzie nieśmiało podnosi rękę....Proszę się nie wstydzić, podejść bliżej.... Tak, właśnie.... Proszę szanownych państwa, takie przypadki leczy się, zgodnie z zaleceniami doktora Yaqzy (dzięki za cynk Yaq!) elektrowstrząsami. Bo kto o zdrowych zmysłach sparzywszy się już na kilku kolejnych tego typu wydawnictwach jest gotów wydać grube pieniądze na oglądanie prac wciąż tych samych autorów?

Jedyne ciekawe punkty programu, które skusiły mnie w tym roku, to panele z imć Marvano i ze Stanem Sakai. Na ten pierwszy dotarłem lekko spóźniony, ale nie miałem czego żałować, bo autor okazał się nieco nudnawym osobnikiem a jedynymi perełkami były jego opowieści o tym, jak rozmawia z papryką i ze swoimi długopisami. Nie, wcale nie żartuję, tak powiedział, to żaden kiks tłumacza, po angielsku rzekł to samo. Errrrrmmm....czy wy tez zaczęliście się jak ja zastanawiać, czy nie sprzedać komiksów tego autora, które posiadacie? Co jeśli wspomni o dialogach z papryką taka na przykład Wyborcza (obecna na miejscu) i gdy wasi kumple odkryją w szafie Wieczną Wojnę, będziecie spaleni towarzysko? No właśnie.

Jak już wspomniałem o obecności prasy- uprawnienia do plakietek na szpanerskich smyczach mieli tylko wystawcy i prasa właśnie. I tychże posiadaczy przepustek prasowych naliczyłem jakoś tak....zabrakło mi palców...no, w każdym razie dużo. Tak ze trzy czwarte konwentowiczów było dumnymi posiadaczami owych fikuśnych plakietek, a paru ludzi z prasy pewnie je ukryło, by bratać się z motłochem, który dostawał tylko pieczątki na nadgarstkach (ot, u takiego Kamila Śmiałkowskiego napisu „Press” na piersi nie zauważyłem, chyba że pojechał indywidualnie, a do Wprost napisze o festiwalu mimochodem...). Kurde, że też sam takiej nie dostałem, Yaq jakoś się wkupił w łaski organizatorów i dostał, szczwany lis jeden.

No, ale wracając do interesujących spotkań- drugie, z autorem zacnego Usagi Yojimbo (czy też jak uparcie twierdził tłumacz- „Usadżi”), Stanem Sakai było znacznie ciekawsze. I podowcipkował z publicznością, i opowiedział parę anagdot (miażdżąca była o wymyśleniu imienia Jei dla wcielonego demona) i zarzucił parę słów po polsku, i narysował na szybko Usadżie... Usagiego oraz pokazał, jak się robi storyboard (czy też thumbnail) do planszy komiksowej. Zaprezentował też metodę nakładania kolorów w drukarni, poodpowiadał na parę pytań i na koniec wybrał najfajniejszy rysunek królika samuraja zrobiony przez pięciu ochotników. Treściwy, zabawny, i co najważniejsze- w żadnej mierze nudny panel.

Gdyby nie kilka znajomych osób, pewnie MFK 2004 uśpiłby mnie bardziej, ale dobra atmosfera w porządnej ekipie potrafi rozkręcić człowieka nawet na opuszczonym cmentarzu o dwunastej w nocy, gdy w tle słychać krakanie kurków i złowieszcze dźwięki starych organów. Dlatego też, mimo całego (przewidzianego przed przyjazdem) rozczarowania z konwentu nie wyszedłem z marsową miną. Tylko czy na konwenty jeżdżę, by pogadać ze znajomymi, czy też na imprezę komiksową, w której znajomi są elementem nieodzownym, aczkolwiek nie najważniejszym? Być może jestem ostatnim naiwniakiem, który chciałby jeździć po to drugie. Ale w tym kraju raczej nie doczekam, a na wyjazdy na wielkie cony zagraniczne brak czasu i pieniędzy.

Opublikowano:



Tagi

Egmont MFK Stan Sakai Usagi Yoimbo

Komentarze

-Jeszcze nie ma komentarzy-