baner

Recenzja

Tron: Dziedzictwo

Tadeusz Fułek recenzuje Tron: Dziedzictwo
„Tron” z 1982 roku ma dzisiaj już miano filmu kultowego. Wyróżnił się charakterystycznymi zdjęciami łączącymi żywe aktorstwo z, prymitywnymi wtedy jeszcze, efektami komputerowymi, nowatorskim wyobrażeniem o wnętrzu komputera i całkiem dobrą fabułą. Disney, który był producentem, postanowił jednak zarobić na nim raz jeszcze i prawie 30 lat później odpalić wielki remake. Teasery, a później trailery, męczyły fanów prawie rok przed samą premierą, a na promocję nie żałowano dolarów, ale kiedy w końcu „Tron: Dziedzictwo” trafił do kin, to zbyt wielkiego entuzjazmu nie wzbudził. Fajerwerków było dużo, ale treść wtórna. Nic dziwnego więc, że Disney na wszelkie możliwe sposoby chce z pomysłu wydoić więcej pieniędzy.

Podchodząc do komiksu „Tron: Dziedzictwo”, należy się najpierw przygotować. Po pierwsze – trzeba zauważyć, że jest to tylko adaptacja filmu – identyczna fabuła zgodna z oryginalnym scenariuszem. Po drugie – jest to materiał ściśle komercyjny - nie rozwija historii, nie zawiera żadnych dodatków kolekcjonerskich, a jedynie ma zadanie przynieść więcej pieniędzy z tego samego pomysłu. Po trzecie – jest to komiks skierowany do grupy wiekowej od 10 lat do (maksymalnie) 16 lat. Jeśli weźmiecie pod uwagę te zastrzeżenia unikniecie niemiłego rozczarowania.

Porządnie wydany przez Egmont komiks w twardej oprawie, format A4 i jeszcze z okładką świecącą w ciemności (jak informuje nas wydawca – sprawdziłem, faktycznie się świeci) wygląda raczej jak wydanie kolekcjonerskie. Nic tylko ustawić na półce, gdzie zdobiłby naszą kolekcję. Złudzenie pryska, gdy tylko zaczynamy czytać ten album – szybko okazuje się, że jest to komiks przeznaczony przede wszystkim dla dzieci. Dobrze się sprawdzi jako prezent dla chłopca w wieku ok. 10 lat – twarda okładka uchroni zawartość przed zbyt łatwym zniszczeniem, a duży format ułatwi czytanie.

Próżno dopatrywać się w tym dziele autora. Jak już wskazałem – jest to adaptacja filmu. Identyczne sceny, tak samo prowadzona fabuła. Dopatrzyłem się zaledwie 2, może 3 ingerencji, które jednak w żaden sposób nie zmieniają treści komiksu. Za warstwę graficzną odpowiadają „artyści Disney'a”, czyli anonimowi rysownicy, którzy na co dzień rysują Myszkę Miki, Kaczora Donalda i Goofy'ego. Nie zobaczymy jednak czystej kreski charakterystycznej dla tych bajek, ale raczej jej doroślejszą wersję dla nastolatków. Postaci prawie że realistyczne, więcej ciemnych kolorów (barwy identyczne jak w filmie), dużo cieni, trochę brudu, kanciaste, ostre krawędzie. Szkoda tylko, że praktycznie wszystkie rysunki wyglądają, jakby były rysowane w pośpiechu i niedbale. Twarze bohaterów zmieniają się parokrotnie podczas komiksu: rozciągają się lub kurczą, oczy wędrują bliżej lub dalej, i najczęściej poznajemy ich tylko po fryzurze. Rysownicy starali się zachować podobieństwo do filmowych postaci, ale nie zawsze im się to udało – z Quorry zrobili jakąś 15-to letnią dziewczynkę, a Zuse wygląda momentami na upośledzonego, a momentami przypomina Jokera. Skróty perspektywiczne również nie wyszły rysownikom na dobre, a dla dynamizacji akcji są niestety stosowane dość często. Poziom trzyma na szczęście układ poszczególnych kadrów na planszy. Szybkie, niewielkie obrazki na większym rysunku, momentami rezygnacja z ramek, czy swobodne traktowanie rozkładu poszczególnych komiksowych kwadratów na stronie sprawiają, że przynajmniej czyta się ten album w miarę szybko.

Jeśli ktoś widział film, komiks nie zajmie mu zbyt wiele czasu – znając dialogi i akcję, czytamy całość w 10 – 15 minut. Osoby, które w kinie nie były, mogą się zdać na podpisy, którymi wszędobylski i wszechwiedzący narrator prowadzi akcję. Są one dość prymitywne i najczęściej dublują dialogi i służą chyba tylko przystępności komiksu dla małych dzieci, które dzięki temu lepiej się orientują w fabule. Trudno czytać na poważnie podpisy w stylu: „Clu wie, że to koniec jego podłego planu, ale nie godzi się z klęską. Rzuca się na Sama i Quorrę!”. Te podpisy sprawiają zresztą momentami wrażenie dopisków pod scenariuszem, czy objaśnień do storyboardu – intrygowanie i zaskakiwanie czytelnika nie jest na pewno ich zamierzeniem.

Tłumacze (albo oryginalni twórcy dialogów) zdecydowali się okrasić komiks charakterystycznymi słowami, aby bardziej uwiarygodnić przedstawiony świat. Nie jestem jednak przekonany, czy małe dzieciaki zrozumieją co może znaczyć „zderastrować przeciwnika”, a dojrzałego czytelnika zwroty pokroju: „Nie tylko ty znasz styl rozdwojonego dysku!” (na co oczywiście odpowiedzią przeciwnika w następny kadrze może być tylko - „Aaaarh!”) mogą raczej śmieszyć.

Komiks „Tron: Dziedzictwo” plasuje się w kategorii: nieudane prezenty od cioci, która chciała dobrze. Ci, którym się film podobał, mogą sobie przypomnieć „co i jak”, ale na pewno nie będą mieć z tego tyle radości co w kinie, a ci, którzy „Tronu” nie znają, otrzymują do rąk przede wszystkim bardzo przeciętny album. Grunt, że świeci w ciemnościach.


Opublikowano:



Tron: Dziedzictwo

Tron: Dziedzictwo

Scenariusz: Stefano Ambrosio
Rysunki: Paolo Mottura, Michela Frare
Data wydania: Grudzień 2010
Tytuł oryginału: Tron: Legacy
Druk: kolor
Oprawa: twarda
Stron: 80
Cena: 29,99 zł
Wydawnictwo: Egmont
Na podstawie postaci stworzonych przez Stevena Lisbergera i Bonnie MacBird. Według pomysłu Edwarda Kitsisa, Adama Horowitza i Lee Sternthal. Tekst na podstawie scenariusza Edwarda Kitsisa i Adama Horowitza.
WASZA OCENA
Brak głosów...
TWOJA OCENA
Zagłosuj!

Galerie

Tron: Dziedzictwo Tron: Dziedzictwo Tron: Dziedzictwo

Komentarze

Sortuj: od najstarszego | od najnowszego

beken_d -

Kupie na bank, mam wiele komiksow - ale takiego ktory swieci to nie. Dzieki za recenzje.

Azirafal -

OK, zerknąłem na galerię - strasznie słabe te rysunki. Jeśli jeszcze fabularnie kalka filmu (jezu te "narracje" i "styl rozdwojonego dysku" mnie zwaliły z krzesła), to ja bardzo bardzo podziękuję.

Ostatnio obejrzałem sobie oryginał z '82, przypomniałem jak dobrze bawiłem się oglądając to kilka lat później jako dzieciak. I to mi wystarczy, jeśli chodzi o Tron'a.