baner

Recenzja

Big Guy i Rusty Robochłopiec

Jakub Koisz recenzuje Big Guy i Rusty Robochłopiec
6/10
Big Guy i Rusty Robochłopiec
6/10
Her name is Yoshimi
she's a black belt in karate
working for the city
she has to discipline her body
'Cause she knows that
it's demanding
to defeat those evil machine
Those evil-natured robots
they're programmed to destroy us
The Flaming Lips, Yoshimi Battles The Pink Robots*

Frank Miller wielokrotnie dał się poznać jako twórca umiejętnie korzystający z kinowych i popkulturowych schematów – wystarczy wspomnieć „Sin City”, komiks utrzymany w konwencji kryminału noir, lub chociażby „Ronina”, będącego wyraźnym odniesieniem zarówno do japońskich filmów Kurosawy, jak i pseudofilozoficznych opowieści o sztukach walki oraz jedynej, słusznej ścieżce życia prawdziwego wojownika. Jak to na postmodernistycznego twórcę przystało, nie mogło się obyć bez odniesień do tradycji science fiction. Komiks „Big Guy i Rusty Robochłopiec” bierze pod lupę znany chociażby z serii „Godzilla” motyw nieudanego eksperymentu naukowego, który postanowił zbuntować się przeciwko swoim twórcom i zburzyć Tokio do ostatniej cegły. Jak to w kalkach fabularnych bywa – rząd zmuszony jest sięgnąć do jeszcze bardziej tajnego eksperymentu, tym razem mającego zatrzymać niszczycielską siłę. Rusty to „Dziecko Atomu”, mały android, który ma za zadanie powstrzymać kroczące po Tokio Zło, ale kiedy okazuje się, że nie da rady zrobić tego w pojedynkę, Japończycy wzywają Big Guya, enigmatycznego superherosa ze Stanów Zjednoczonych wyglądającego jak wielka puszka po zielonym groszku. Pomysłowość, „harcerzykowatość” oraz potężny arsenał tego bohatera sprawiają, że Zło zostaje pokonane, a mały Rusty z całego serca pragnie zostać partnerem kapitalistycznego herosa.

Łatwo pomylić się w interpretacji, czytając komiks Millera oraz Darrowa. Na pierwszy rzut oka to naiwna historyjka, w której jak na dłoni widać, kto jest zły (tym bardziej, że sam tytułuje się jako „Pierwotne Zło”), a kto mam za zadanie ratować świat. Oczywiście Big Guy to postać, która przez cały czas ma na ustach patetyczne komunały dotyczące dobra, wartości ludzkiego życia, natomiast Rusty to typowy side-kick, którego głównym zadaniem jest serwowanie czytelnikom slapstickowego dowcipu. Zgadza się – może i „Big Guy i Rusty Robochłopiec” to humorystyczna, lekka opowieść, ale warto zauważyć, co Miller komentuje tym razem: jest to popkultura lat 60. oraz 70. Popkultura, która zrodziła takie monstra jak Godzilla czy Ghidorah. Popkultura, w której wszelkie światowe konflikty rozwiązywała albo nauka, albo wysłannicy Stanów Zjednoczonych, których peleryna to nic innego jak trzepocząca na wietrze flaga. Popkultura, mówiąc krótko, naiwna.
Miller lubi uważać siebie za reformatora, który dzięki „Powrotowi Mrocznego Rycerza” pokazał nowe, dojrzalsze podejście do konstrukcji komiksów superbohaterskich. „Big Guy i Rusty Robochłopiec” jest pastiszem fabuł z tzw. Złotej i Srebrnej Ery, w których nie było miejsca na ambiwalencję – jasność przeciwstawiano ciemności, dobro złu, a odcienie szarości całkowicie pomijano. Czytając dzieło Millera zauważa się anachroniczność w tym, co mówi Big Guy. Nie sposób przełknąć tej potężnej dawki lukru, bez ironicznego uśmiechu na ustach. Jeżeli takie było zamierzenie autora, to udało się jak najbardziej. Autokomentarz gatunkowy objawia się też poprzez fikcyjne okładki komiksowe opowiadające o solowych przygodach Rusty’ego oraz Big Guya, które stylistyką przypominają te z lat 50., 60. oraz 70.
Rysunki Geofa Darrowa nie są tak różnorodne jak w „Hard Boiled”, ale artysta miał tym razem przedstawić całkiem inną scenografię, gdyż lwia część komiksu rozgrywa się na, niszczonych przez ogromnego potwora, ulicach Tokio. Kadry nie koncentrują się na szczegółach, a raczej na szerszych planach – budynkach oraz zatłoczonych ulicach. Bez zarzutu natomiast narysowani są bohaterowie. Zarówno postacie realistyczne, jak i przedstawione w kreskówkowy sposób (na przykład Rusty) wyglądają dobrze oraz dopełnione są mocno nasyconymi kolorami.
„Big Guy i Rusty Robochłopiec” to nie dzieło wybitne, które na półce mogłoby stać blisko „300” czy „Sin City”, ale jeśli ktokolwiek potraktowałby to jako zarzut, Frank Miller uśmiechnąłby się z politowaniem, mówiąc: „ale przecież wcale takie być nie miało”. Przygody sympatycznej pary to raczej dawka prostej, nie skłaniającej do myślenia rozrywki, która w ukryty sposób udowadnia, że dzisiejsze komiksy stricte science fiction zerwały z hurrapatriotycznością i naiwnością tych wydawanych przed rokiem 1980. Godzilla umarła, King Kong nie wychyla się z dżungli, a walczące o Pokój, Braterstwo i Światowy Kapitalizm wielkie roboty wyraźnie pokryte zostały rdzą.

* Fragment piosenki wykorzystanej na początku tej recenzji pochodzi z 10. płyty rockowego zespołu The Flaming Lips, w całości poświęconej tematyce science fiction opowiadającej o wielkich potworach japońskich, bohaterskich i niszczycielskich robotach oraz tzw. wieku atomu.



Opublikowano:



Big Guy i Rusty Robochłopiec

Big Guy i Rusty Robochłopiec

Scenariusz: Frank Miller
Rysunki: Geof Darrow
Kolor: Claude Legris
Okładka: Geof Darrow, Lynn Varley
Wydanie: I
Data wydania: Czerwiec 2009
Seria: Mistrzowie Komiksu
Tytuł oryginału: The Big Guy and Rusty The Boy Robot
Rok wydania oryginału: 1995-1996
Wydawca oryginału: Dark Horse
Tłumaczenie: Michał Cetnarowski
Druk: kolor
Oprawa: twarda
Format: 220 x 295 mm
Stron: 80
Cena: 45,00 zł
Wydawnictwo: Egmont
ISBN: 978-83-237-2561-9
WASZA OCENA
6.00
Średnia z 1 głosów
TWOJA OCENA
6 /10
Zagłosuj!

Komentarze

-Jeszcze nie ma komentarzy-