baner

Recenzja

Szmaragdowy Świt

Przemysław Mazur recenzuje Green Lantern #01 (1/1992): Szmaragdowy Świt cz. 1,2
10/10
Szmaragdowy Świt
10/10
Nigdy nie zapomnę tej chwili! Połowa listopada 1992 - w sobotni poranek, tak jak to miałem wówczas w zwyczaju w te pędy pognałem do nie tak znowuż bliskiego kiosku w nadziei pozyskania oczekiwanych przeze mnie komiksów TM-Semic (nikomu chyba nie trzeba wyjaśniać cóż to było za wydawnictwo). Nie zawiodłem się! Na witrynie spoczywały już świeżutkie, prosto z drukarnianej „piekarni” wydania trzech magazynów: „Supermana”, „Batmana” oraz cieszącego się wówczas ogromnym powodzeniem „X-Men”. Rozpierany entuzjazmem rozpocząłem ich lekturę już w trakcie powrotu do domu, chociaż ogólna aura z racji pory roku nie była ku temu sprzyjająca. W chwilę po przekartkowaniu „Batmana” moja radość sięgnęła zenitu granicząc niemal z ekstatycznym szałem. Okazało się bowiem, że redakcja TM-Semic zdecydowała się podjąć ryzyko wprowadzenia na nasz maciupeńki ryneczek nowego magazynu D.C. – tym razem z udziałem Hala Jordana, najwybitniejszego, ziemskiego Green Lanterna!

Elektryzująca wieść była dla mnie szczególnie ważna. Z nie do końca jasnych przyczyn postać ta, mimo że znana mi jedynie ze zwięzłych, a zarazem enigmatycznych wzmianek na łamach polskiej edycji „Supermana” (np. nr 3/1991 i 2/1992; przy okazji przypominam, że o korzystaniu z zasobów internetu nie mogło być wówczas mowy) nie przestawała wzbudzać we mnie trudno wytłumaczalnych emocji. Nadzieje na zaistnienie samodzielnego magazynu poświęconego Zielonym Latarniom nie wydawały się wówczas wcale tak płonne. W 1991 roku kierujący TM-Semicem Szwedzi dopiero sondowali nasz rynek wypuszczając co kilka miesięcy coraz to nowe tytuły. To z kolei tworzyło pozory dynamiki w efekcie której nawet najśmielsze marzenia co do ewentualnych nowych serii wydawały się do spełnienia. Sam pamiętam moment, gdy wraz z osiedlowymi kolegami zastanawialiśmy się co poradzić z pojawianiem się kolejnych serii, które rzecz jasna bardzo chcieliśmy przeczytać, a żadnego z nas nie było stać na zakup całości oferty. Przekonani, iż taki stan rzeczy potrwa jeszcze długo deklarowaliśmy kto będzie nabywał m.in. „Aquamana”, „Hawkmana”, a kto „Fantastic Four” (ten ostatni tytuł rzeczywiście omal nie trafił do naszych kiosków jesienią wspominanego roku). Z dzisiejszej perspektywy nasze ówczesne dylematy zdają się śmiechu warte, zwłaszcza w kontekście wybitnie ubogiego, polskiego ryneczku (nawet w porównaniu z Ukrainą, gdzie kioskowe wydania Marvela mają się całkiem nieźle). Niemniej wówczas traktowaliśmy sprawę bardzo poważnie, a nasz głód komiksowych fabuł wciąż pozostawał niezaspokojony.

Czas pokazał, że rozbudzone oczekiwania były nad wyraz optymistyczne, niemniej na stronach klubowych „Spider-Mana” nr 2/1992 zaistniał pierwszy sygnał wskazujący na zainteresowanie redakcji TM-Semic „Green Lanternem”. Przez kolejne miesiące coraz śmielej wzmiankowano ów tytuł jakby w ostrożnym zamiarze oswojenia czytelników z postacią Zielonej Latarni. U schyłku lata oraz jesienią Arek Wróblewski wspominał o możliwości spolszczenia trzeciego (obok „Supermana” i „Batmana”) tytułu D.C. Wciąż jednak zagadką pozostawało czy będzie to „The Flash”(bardzo wówczas popularny za sprawą emitowanego na odbieranej u nas stacji Sky One serialu z Johnem Wesleyem Shipem w roli Barrego Allana oraz gościnnego występu na łamach „Supermana” nr 1/1992) czy też „Green Lantern”. Sprawa wyjaśniła się we wzmiankowanym listopadowym numerze „Batmana” kiedy to oficjalnie zapowiedziano publikację „Emerald Dawn”. Jak już wspominałem moja radość sięgnęła zenitu ! Kolejne tygodnie upływały w pełnym napięcia oczekiwaniu. Pomimo obaw wydawnictwo stanęło na wysokości zadania, dzięki czemu w nowy, wielce obiecujący rok 1993 mogłem wkroczyć z pierwszym zeszytem polskiej wersji „Green Lantern” w mojej kolekcji!

Jak można wnioskować z tytułu sagi zawartej w premierowych numerach tej serii „Szmaragdowy Świt” ukazuję genezę zaistnienia Hala Jordana w szeregach Korpusu Zielonej Latarni począwszy od nietypowego zwerbowania przez Abina Sura. W odróżnieniu od beztroskiego życia (no, może poza sercowymi perturbacjami w kontekście Carol Ferris) ukazanego na łamach magazynu „Showcase” ze schyłku lat pięćdziesiątych Hal ma zaiste mnóstwo problemów wynikających przede wszystkim z jego pozornie neurotycznego usposobienia. Permanentny stan emocjonalnego rozchwiania wynikający z wciąż powracających wspomnień o tragicznej śmierci ojca pogłębia się wraz z kolejnymi niepowodzeniami. Przyszły Green Lantern jedynie dzięki protekcji pozostaje w swej pracy pomimo przemożnej chęci prezesa Ferris Aircraft by wylać go na przysłowiowy „zbity pysk”. Wcale zresztą nie uchodzi on za asa przestworzy, a co gorsza jego niedawna dziewczyna, Carol, nie zamierzając dłużej zadawać się z życiową niedorajdą znajduje nowego apsztyfikanta. Jak wielu przed nim w podobnej sytuacji Jordan usiłuje stłumić swe frustracje sięgając do kieliszka. Niestety najgorsze dopiero ma nadejść: odurzony alkoholem powoduje kraksę drogową. Co prawda sam ucierpiał w minimalnym stopniu, ale gorzej rzecz się miała w przypadku towarzyszących mu przyjaciół, ostro pokiereszowanych przewrotką. Niebawem Hal ucieka ze szpitala w chęci zrehabilitowania się przynajmniej w oczach Carol i jej ojca, a zarazem jego pracodawcy. Nie bardzo mu to wychodzi, bowiem stary Ferris już podjął decyzję o pożegnaniu z kłopotliwym pilotem.

Zanim jednak doszło do realizacji tych zamierzeń w życiu Hala nastąpiła przełomowa, czy nawet wręcz historyczna chwila: porwany przez energię niewiadomego pochodzenia w rejon rozbitego na pustkowiu pozaziemskiego pojazdu przyszła legenda Korpusu napotyka Abina Sura, dotychczasowego obrońcę tej części Wszechświata skatalogowanej jako Sektor 2814. Tuż przed swym ostatnim tchnieniem umierający kosmita przekazuje Jordanowi najpotężniejszą, znaną broń – pierścień emitujący szmaragdową energię o niemal nieograniczonej mocy. Wbrew pozorom posiadanie tak cudownej „zabawki” wcale nie rozwiązuje licznych problemów naszego bohatera. Wręcz przeciwnie – generuje kolejne i to takie o których Hal nie miał okazji śnić w nawet najgorszych koszmarach. Niebawem na Ziemię przybywa bezpośredni sprawca „zejścia” Abina Sura określający siebie niczym opętany z Ewangelii Łukasza (8, 30) mianem Legionu. Potężna, skryta w żółtym pancerzu istota zdaje się pałać nieokiełznaną nienawiścią do Green Lanternów, a zwłaszcza Strażników Wszechświata. Nic zatem dziwnego, że także nowy adept Korpusu znalazł się „na celowniku” intruza z innego świata. W dalszych epizodach Hal w przyspieszonym tempie poznaje tajniki posługiwania się pierścieniem mocy (m.in. konieczności doładowywania energią z osobistej baterii raz na dobę), swego wyraźnie zdeterminowanego przeciwnika, a także zamieszkujących Oa błękitnoskórych Maltusjan znanych jako Strażnicy Wszechświata. W międzyczasie napotyka po raz pierwszy Green Lanterna z poza Ziemi (podobnie jak w oryginalnym „Vol. 2” nr 6 z czerwca/lipca 1961 roku także i tu jest nim Tomar-Re), zostaje poddany wyczerpującemu treningowi przez Kilowoga by w finale zmierzyć się z masakrującym jego nowych towarzyszy Legionem.

W USA, gdzie tradycja komiksów z Zieloną Latarnią sięga czasów II Wojny Światowej mini-seria spotkała się z bardzo przychylnym odbiorem umożliwiając zaistnienie kolejnego magazynu poświęconego tej postaci. Było to tym bardziej możliwe, że czytelnicy, nieco stęsknili się za regularnymi występami Hala, który pomimo występów w seriach takich jak „Justice League of America” czy okazjonalnych przedsięwzięciach typu dwuczęściowy „Green Lantern Special” nie posiadał własnego cyklu od maja 1988 roku (wówczas to ukazał się ostatni odcinek „Vol.2” przemianowanego po dwusetnym numerze na „Green Lantern Corps”). Znacznie mniej popularni John Stewart oraz Guy Gardner również pozostawali bez adekwatnego „przydziału” (chociaż ten drugi miał się całkiem nieźle w szeregach Ligi). Oczywistym zatem było wprowadzenie na rynek kolejnej, „pełnometrażowej” serii, zaś „Emerald Dawn” posłużył jako swoisty „próbnik”. Test rzecz jasna wypadł pomyślnie, co biorąc pod uwagę popularność Hala oraz wyszukany zespół błyskotliwych twórców było w pełni do przewidzenia. Pomysłodawca miniserii – Jim Owsley – młody, choć już wówczas doświadczony scenarzysta, do spółki z Keithem Giffenem, weteranem komiksowych fabuł (a przy okazji całkiem przyzwoitym grafikiem) stworzyli trzon opowieści na bazie którego Gerard Jones (późniejszy autor m.in. „The Road Back” oraz „Third Law”) napisał wciągającą historię z przekonującymi postaciami o pogłębionym rysie psychologicznym i z jasno sprecyzowaną motywacją.

Pozorny nieudacznik Jordan już w drugim epizodzie zdaje się osobnikiem skłonnym do podjęcia walki ze swymi słabościami, charakteryzującym się przy tym rzadko spotykanymi zdolnościami adaptacyjnymi. Refleks, nieugięta siła woli, determinacja, wściekłość wynikająca z niepowodzeń zarówno w życiu osobistym jak i zawodowym, a przede wszystkim niekonwencjonalna pomysłowość wraz z umiejętnością błyskawicznej improwizacji. Wszystkie te czynniki zdecydowały, że to właśnie Hal odegrał kluczową rolę w trakcie obrony Cytadeli Strażników zaatakowanej przez ogarniętego furią Legiona. Także główny „szwarc-charakter” opowieści, pomimo nieco archaicznego wizerunku, to kreacja całkiem udana chociażby przez swój „kolektywny” charakter i nawiązania do Złotej Ery SF z lat pięćdziesiątych (motyw agresywnej cywilizacji rozwiniętej od owadoidów). Jak zawsze bezkompromisowi Strażnicy patriarchalnie narzucający własne normy zachowań mieszkańcom Kosmosu, nierzadko godzące we wrodzone uwarunkowania niektórych istot (np. pęd do ekspansji) to również interesujące, a zarazem irytujące postacie nie znoszące chociażby śladowego sprzeciwu. Finalna rozmowa pomiędzy nimi, a Halem jasno wskazuje, że ich znajomość nie będzie należała do szczególnie serdecznych. Epizodyczne występy znaczących członków Korpusu takich jak Tomar-Re, Kilowog czy nawet widoczny przez moment w tle Sinestro przyczyniają się do wytworzenia dodatkowego, korzystnego klimatu. Carol Ferris, podobnie jak w pierwowzorze sprzed trzech dekad, to równie sztywna i pretensjonalna egoistka pozbawiona chociażby krztyny poczucia humoru. Aż dziw, że Hal zainteresował się tak żenującą pod względem osobowości kobietą. Różnica polega jedynie w wizerunku panny Ferris, bo nie sposób ukryć, że wykonaniu Gila Kane’a prezentowała się jakby nieco bardziej pociągająco.

Podsumowując fabularną stronę „Szmaragdowego Świtu”, po początkowym, nieco powolnym rozwoju akcji opowieść prędko nabiera tempa już w chwile po przekazaniu pierścienia przez Abina. Pod wpływem przypadku ze złamanego człowieka Jordan wyrasta na pełnokrwistego, pewnego siebie herosa, bez wahania podejmującego ryzykowny lot prototypowym myśliwcem, nawet bez asekuracji pierścienia mocy. W odróżnieniu od dawnych publikacji D.C. tutaj bohater rodzi się w bólu, według powiedzenia Fryderyka Nietschego „co cię nie zabije, to uczyni cię silniejszym”. Znakomity początek dla nowych perypetii najbardziej charyzmatycznego Green Lanterna.

Ilustracje Marca D. Brighta również wykazują tendencję zwyżkującą wraz z kolejnymi epizodami. Tradycyjna, choć zarazem charakterystyczna kreska (zwłaszcza w sposobie ukazywania twarzy postaci) raczej nie zachwyci obecnych, młodych fanów rozbestwionych precyzyjnymi rysunkami Ethana Van Scivera (co zresztą zupełnie mnie nie dziwi, bo sam nie ustrzegłem się urokowi jego prac). Mimo wszystko trudno mi wyobrazić sobie „Emerald Dawn” rozrysowany w odmiennej stylistyce. Pozorna archaizacja (rzecz jasna nie dostrzegalna w momencie premiery) działa jedynie na korzyść mini-serii. Pamiętajmy, że mamy do czynienia z początkami postaci, której geneza sięga dziesiątków lat wstecz. Bright widocznie pamiętał o tej zależności stąd próżno doszukiwać się w efektach jego pracy chociażby minimalnych eksperymentów. Jedynym wybiegiem ponad standard lat osiemdziesiątych są cało stronicowe kadry podkreślające znaczenie danej chwili. Romeo Tanghal to jeden z najsprawniejszych nakładaczy tuszu w całej branży; stąd efekt końcowy jego wysiłków jak zawsze wypada zadowalająco, a zarazem nie przytłacza szkicu Brighta. Kolorystyka bez urozmaiceń i generowanego komputerowo melanżu. Wydaje się jednak dobrana odpowiednio, a widoczne kolapsy na łamach polskiego wydania (np. finalna scena epizodu czwartego w której różowy – sic ! – Legion stąpa po centralnej baterii na Oa) to zapewne efekt interwencji chochlików pomieszkujących w węgierskich drukarniach, gdzie przygotowywano komiksy TM-Semic. Jako ciekawostkę dodam, że istnieją przesłanki wskazujące, iż twórcy mini-serii rozważali wnieść pewne innowacje do wizerunku Hala (nieco odmieniony symbol latarni na uniformie oraz inny typ maski) na co zdają się wskazywać reklamy zamieszczane w innych tytułach D.C. na kilka miesięcy przed premierą. Widać jednak M.D. Bright zdecydował się pozostać przy tradycyjnej, wszystkim świetnie znanej wersji.

Jak już wspomniano w ojczyźnie superbohaterów „Szmaragdowy Świt” prędko zyskał status hitu walnie przyczyniając się do wzmożenia zainteresowania pod-uniwersum Zielonych Latarni. Rychło, bo już w początkach 1991 roku ten sam zespół twórczy zrealizował kontynuację niniejszej opowieści pod mało wyszukanym, choć w pełni adekwatnym tytułem „Emerald Dawn II” ukazującej okoliczności pierwszego spotkania pomiędzy wciąż niedoświadczonym Halem, a jego przyszłym arcywrogiem Sinestro. W Polsce, jak wspomniał w ostatnim zeszycie naszej wersji „GL” Marcin Rustecki (naczelny TM-Semic) „Szmaragdowy Świt” (jak też i cała seria) spotkały się ze stosunkowo chłodnym przyjęciem, co uniemożliwiło dłuższe „zakotwiczenie” Hala i reszty ekipy. Zapewne przyczyniły się do tego dwa pierwsze epizody omawianej sagi (w naszej wersji zawarte w numerze 1/1992) prawdę pisząc niezbyt zachęcające dla czytelnika nie mającego wcześniej do czynienia z wspomnianymi postaciami. Wiem to m.in. z relacji znajomych zachęconych przeze mnie do nabycia premierowego odcinka. Większość z nich po następny już nie sięgnęła znużona ślamazarnie rozwijającą się w ich mniemaniu akcją. Szkoda, bo już w kolejnym czekałaby ich miła niespodzianka. O ile jednak w Stanach Green Lantern to integralna część sięgającej w odległą przeszłość komiksowej tradycji, o tyle w Polsce, kraju sztucznie hamowanym przez pół wieku – także pod względem kultury rozrywkowej – szanse na trwałe zaimplantowanie tegoż tytułu okazały się nikłe. Pomimo tego możemy mieć dziką satysfakcję, że chociaż dziesięć zeszytów – w tym także „Emerald Dawn” – trafiło na nasz ryneczek przyczyniając się do umocnienia nielicznego „konsorcjum” fanów Green Lanterna w Polsce.

„Szmaragdowy Świt” to lektura obowiązkowa nie tylko dla zwolenników pozaziemskich perypetii Hala Jordana. Również wszyscy lubujący się w więcej niż dobrym komiksie SF powinni być usatysfakcjonowani. Bez tej mini-serii nie sposób wyobrazić sobie całej mitologii Zielonych Latarni. Klasyk i do tego dostępny w Polsce (zazwyczaj tanio), opublikowany w przekładzie Katarzyny Rusteckiej w postaci dwumiesięcznika “Green Lantern” nr 1/1992 oraz 1-2/1993 (grudzień 1992-kwiecień 1993).

Tekst został pierwotnie opublikowany w serwisie DC Multiverse.


Opublikowano:



Green Lantern #01 (1/1992): Szmaragdowy Świt cz. 1,2

Green Lantern #01 (1/1992): Szmaragdowy Świt cz. 1,2

Scenariusz: Gerard Jones
Rysunki: Mark D. Bright
Tusz: Romeo Tanghal
Kolor: Anthony Tollin
Okładka: Mark D. Bright
Wydanie: I
Data wydania: 1992
Seria: Green Lantern
Tytuł oryginału: Green Lantern: Emerald Dawn #1-2
Rok wydania oryginału: 1989-1990
Wydawca oryginału: DC
Tłumaczenie: Katarzyna Rustecka
Druk: kolor, offset
Oprawa: miękka
Format: 17 x 26 cm
Stron: 48
Cena: 13 500
Wydawnictwo: TM-Semic
WASZA OCENA
Brak głosów...
TWOJA OCENA
Zagłosuj!

Komentarze

Sortuj: od najstarszego | od najnowszego

cancel -

Kiedys to były komiksy...