baner

Recenzja

Silent Hill: Dying Inside #1

Yoghurt recenzuje Silent Hill: Dying Inside #1 (DK #19/04)
2/10
Silent Hill: Dying Inside #1
2/10
Zaznaczę na wstępie, by nie było wątpliwości- serię plejakowych gier Silent Hill uważam za szczytowe i niedoścignione osiągnięcie w dziejach elektronicznych horrorów, na czele z częścią drugą, która przyciąga mnie do siebie raz za razem, mimo wielokrotnego jej przejścia. Przebogata i oniryczna, niepokojąca atmosfera, doskonałe wrażenie, o ile mogę się tak wyrazić, nierzeczywistej rzeczywistości i realności przerażających zdarzeń wylewających się na odbiorcę z telewizora (bądź monitora) spowodowały, że powstał horror doskonały, z odpowiednią ilością straszenia i wprost, i w o wiele bardziej subtelny sposób, przez niedopowiedzenia i budowanie w graczu autentycznej paranoi...
I pewnie dlatego pojadę niniejszym po najnowszej serii Dobrego Komiksu niemiłosiernie, bez litości i paskudnie. Bo się należy, kurde. Nie tylko pacykarzowi ścian Templesmithowi, ale też tym, którzy stwierdzili, że ta drętwota ma coś wspólnego z genialnym Silentem.

Zacznijmy od wspomnianego pseudografika Templesmitha. Rozumiem, że niektórym mogło się podobać "30 dni nocy"- komputerkiem się owy człek posługiwać potrafi, tutaj walnie ładną eksplozję, tutaj poleje czerwienią, tutaj zamgli. To było coś nowego, fakt. Ale ja już patrząc na kolejne jego twory - "Mroczne dni" i "Abra Makabra" doszedłem do wniosku, że ten facet korzysta z opcji kopiuj-wklej i po prostu inaczej bazgra tła, cały czas wałkując te same schematy twarzy, sylwetek i efektów. Nudne, i po krótkiej analizie wychodzi na jaw, że z Templesmitha grafik jak ze mnie operator dźwigu- zasiąść za sterami mogę, ale przy jego pomocy zbudować choćby sławojkę... Tu już miałbym spory problem. I tak samo jest z tymże panem- widać, że próbuje, ma niewielkie przebłyski, ale w ogólnym rozrachunku- niech rysowanie zostawi zawodowcom.
A dla wszystkich „klimatolubnych” zwolenników tego twórcy kilka słów na otrzeźwienie- jeśli dla kogoś wyznacznikiem tak zwanego klimatu [złowieszcze wycie wiatru i podzwanianie łańcuchów w tle] jest bohomaz z tłem składającym się z paru odcieni brązu i kilku niewyraźnych sylwetek przypominających tylko ludzkie, to muszę przyznać, że niektóre przedszkolaki rysują cholernie klimatyczne [błysk i grzmot pioruna za oknem poznaczonym kroplami zacinającego deszczu] obrazki.

Druga kwestia- scenariusz. Jeśli wyznacznikiem komiksu dla dorosłych miałby być SH, to przeciwnicy tego medium mieli by naprawdę mocny argument dla tezy „Dorośli komiksiarze to półmózgi”. I nie chodzi tu tylko o mało ciekawą, wręcz nużącą fabułę, w której jedyny jasny punkt to zawiązanie akcji, zaś potem mamy już tylko serię uciekania przed monstrami połączone z ostrzeliwaniem się z broni palnej i pretekstowe wplątanie pomiędzy te starcia portretu psychologicznego głównego bohatera. Chodzi tutaj o te „dorosłe” elementy. Nie jestem purytaninem, ba, sam nie stronię od słów mocnych, ale nadużywanie przez wszystkie postacie popularnego słowa oznaczającego najstarszy zawód świata na jedną stronę komiksu robi się już po kilku kartkach co najmniej groteskowe, karykaturalne. Mnie to w okolicach środka komiksu przestało nawet śmieszyć, a poczęło żenować. Czemu nie można było wziąć przykładu z Preachera, gdzie bluzgami sypie się jak z rękawa, a jednak nie ma tego uczucia zbędności i śmieszności w ich nadmiernym używaniu. Być może nie ta lekkość i zdolność pisania dobrych historii co u Ennisa? Nie może- na pewno.
Sama fabułka, jak już zdążyłem napomknąć, zaczyna się całkiem nieźle- były psycholog, teraz autor poczytnych poradników z serii „Jak mieć powodzenie u płci przeciwnej jednocześnie odnosząc sukces finansowy i prowadzić samochód stopami” ma nie lada problem do rozwiązania. Jego stary kumpel przedstawił mu problem, z którym nie mógł sobie poradzić żaden psychoanalityk. Problemem tym jest dziewczyna, która cierpi na psychozę maniakalno-depresyjną i każdą fobię, jaką można mieć, a wszystko to z powodu wyjazdu do pewnego miasteczka- Silent Hill. Ponieważ wszystkie metody, łącznie z naćpaniem osobniczki psychotropami nie skutkują, doktor udaje się ze swą pacjentką do rzeczonego miasteczka...i tu zaczynają się kłopoty oraz zgubienie przez autorów spójności fabularnej.

Silent Hill nie ratuje praktycznie nic. Wiem, że fani Templesmitha i tak kupią i będą piać z zachwytu nad klimatem [skrzypienie drzwi i wycie kojota za tło dźwiękowe] i „awangardowością” jego rysunku, zaś ci, którzy go nie trawią, zobaczywszy jego nazwisko na okładce, i tak nie sięgną. Ja do drugiego zeszytu zajrzę i z recenzenckiego obowiązku i dlatego, że fabularnie może się on okazać lepszy, sądząc po końcówce. Ale mam dziwne przezucie, że znów po niezłym otwarciu skończy się na durnowatej sieczce, szczególnie widząc tą piłę łańcuchową na okładce numeru drugiego.

Opublikowano:



Silent Hill: Dying  Inside #1 (DK #19/04)

Silent Hill: Dying Inside #1 (DK #19/04)

Scenariusz: Scott Ciencin
Rysunki: Ben Templesmith
Wydanie: I
Data wydania: Październik 2004
Seria: Silent Hill: Dying Inside
Rok wydania oryginału: 2004
Wydawca oryginału: IDW
Druk: kolor, kreda
Oprawa: miękka
Format: 17x26 cm
Cena: 5,90 zł
Wydawnictwo: Axel Springer
WASZA OCENA
Brak głosów...
TWOJA OCENA
Zagłosuj!

Komentarze

-Jeszcze nie ma komentarzy-