baner

Recenzja

Żywe Trupy #2

Macias, Yaqza, Yaqza recenzuje Żywe trupy #02: Wiele mil za nami
        Zombi z wozu, koniom lżej...

         Z przeciętnym zombi to jest tak- głupie, brzydkie i przede wszystkim wolne. Oczywiście są wyjątki i czasami zombie zasuwają niczym żwawy siedmiolatek, ale ogólnie przyjęty stereotyp to osobnik o średnim przyspieszeniu człowieka wracającego nad ranem z sobotniego wyjścia „na jedno piwo”. Na szczęście dla fanów „Żywych Trupów” Taurus Media postanowiło narzucić sobie większe tempo w wydawaniu kolejnych tomów serii, miast czerpać wzorce z owego przysłowiowego umarlaka, i z początkiem roku na półkach wylądowała jej druga część zatytułowana „Wiele mil za nami”.
         Co rzuca się w oczy jako pierwsze? Świetna jakość wydania. Wiem wiem, „Czemu tu się dziwić, toż w tej kwestii Taurus nigdy nie zawodził!”, niemniej nie zaszkodzi wspomnieć o matowej okładce, kredowym papierze i dobrym druku (choć na dwóch planszach widać „kiksy”, ale to takie narzekanie malkontenta). Podsumowując- „Na Zachodzie bez zmian”.
Wspomniana przez mnie powieść E. M. Remarkque'a na pewno jedną cechę wspólną z komiksem Kirkmana- w obu dziełach śmierć jest wręcz namacalna. Może tylko z tą różnicą, że umieranie u Kirkmana niczego nie kończy, a wręcz odwrotnie.

        Bogatemu zombi dzieci kołysze

         W tomie drugim nie uświadczymy wielce przełomowych wydarzeń. Te kilka zeszytów składających się na TPB ma służyć raczej do lepszego przedstawienia bohaterów, niż do ruszenia akcji do przodu. Nie znaczy to, że nie pojawiają się nowe twarze, czy istotne dla rozwoju akcji wątki; niemniej słowo „przelotówka” jest tu całkiem na miejscu.
         W pisarstwie Kirkmana zawsze podobało mi się, że stara się skupić na jak największej liczbie wątków, by maksymalnie wykorzystać potencjał prowadzonej historii. I jeśli w wypadku wielu innych scenarzystów taki zabieg skończyłby się mierną i „rozmytą” opowieścią, to w żadnym wypadku nie można tego powiedzieć o dokonaniach autora „Żywych Trupów” - koncentracja na sporej ilości wydarzeń w żaden sposób nie spowalnia fabuły, lecz urozmaica ją dzięki temu, iż wątki w sposób płynny przenikają się - co automatycznie znajduje pozytywne odbicie w jakości opowiadanej historii.
         W amerykańskich filmach często denerwująca jest pewna schematyczność i
przewidywalność rozwoju akcji. Ot, takie „hollywoodzkie schematy”. I niestety czasami widać podobne zapędy u Kirkmana- pozornie opuszczone osiedle, akcja na farmie, konsekwencje romansu żony Ricka itd. Nie jest to zarzut z kategorii „ciężkich”, gdyż scenarzysta ma odpowiednie wyczucie i dobry pomysł jak rozwinąć wątki, by traciły ową „hollywoodzkość”, tak też bez dramatów, szczególnie że nie jest to nic, co by się wybitnie rzucało w oczy.
Wspomniałem wyżej o zdarzeniu na farmie, która dla mnie jednym z najjaśniejszych momentów w „Wiele mil za nami”. Pozornie wszystko toczy się standardowo- oaza spokoju z innymi ocalałymi, „integracja” środowisk, aczkolwiek wiadomo że cała sielanka prędzej czy później pójdzie do piachu. Zanim jednak to się stanie będziemy mieli szansę zobaczyć, w jaki sposób radzą sobie z sytuacją inni ocaleli, czy w obliczu zagłady ludzie stają się sobie bliżsi, czy wręcz na odwrót? No i chyba najciekawsza sprawa- czy można postrzegać zombi jako coś więcej niż tylko zagrożenie, które trzeba jak najszybciej utłuc? Czy „żywa śmierć” może być uznana za chorobę, którą może dałoby się wyleczyć? Pytania na pozór niespecjalnie odkrywcze, ale w momencie, gdy wpasowane są w oryginalną i ciekawą historię, jaką są „Żywe Trupy” stają się całkiem na miejscu.

        Małe zombi – mały kłopot, duże zombi – duży kłopot

         Zrobiło się miło i sympatycznie, więc dla odmiany trochę pomyj. Nie wiem czyja to była idea, żeby zmienić rysownika z Tony’ego Moore’a na Charliego Adlarda, ale Nobla za pomysłowość bym nie przyznał, oj nie. Bo Adlard to poziom „dolna średnia półka w drugim rzędzie szafek”. Jest w miarę poprawnie, bez polotu czy finezji a na całokształt oceny oprawy graficznej wpływa jeszcze mało starannie nałożony tusz. Niestety, Aldard stał się etatowym rysownikiem cyklu i osobom takim jak ja nie pozostaje nic innego, jak się przystosować - bo to w końcu nie rysunki stanowią siłę tego komiksu.




Okładki poszczególnych zeszytów składających się na tradepaperback "Wiele mil za nami"

Grzegorz „Yaqza” Ciecieląg: Podczas lektury drugiego tomu „Żywych Trupów” automatycznie nasunęło mi się skojarzenie z książką Isaaca Asimowa i Roberta Silverberga „Nastanie nocy”. Na szczęście (dla komiksu Kirkmana) nie dlatego, że przez początkowe 200 stron wspomnianej powieści przebrnąć było trudniej niż przez pole minowe, a dopiero druga jej połowa wynagradzała z nawiązką wszelkie trudy.
„Nastanie nocy” opisuje świat, w którym nigdy nie zapada noc. No tak, powiedziałem to – już wiecie, co się stanie. Oczywiście – czas na małą odmianę. Dla społeczeństwa, które nigdy nie widziało atłasowo czarnego nieba i gwiazd taki widok to – najdelikatniej rzecz ujmując – szok. I wszystko, ale to absolutnie wszystko staje w jednej chwili na głowie. Nieliczni, którzy zachowali zdrowe zmysły błąkają się w poszukiwaniu bezpiecznego azylu, a inni...no cóż, zjadają się nawzajem, mordują, itp. itd. Radujmy się, rzekłby trefniś z wyrazem panicznego strachu na twarzy.
„Żywe Trupy” to właśnie taki świat.
Zasady, jakimi się rządził przed katastrofą teraz uległy zmianie – część z nich została zapomniana, cześć spłycona, część – jak na złość – wyostrzona.
I już nie może dziwić, że komuś zależy tylko na tym, by pójść do łóżka z pierwszą napotkaną ŻYWĄ osobą – seks pozwala zapomnieć o tym, co się dzieje wokół, a bliskość kogoś, na kim ci zależy daje siłę, by walczyć. Inaczej bohaterowie zostaliby pochłonięci przez oczywistą beznadziejność sytuacji.
Ale nie wszyscy zyskują, ktoś musi zapłacić daninę krwi. Nie, nie ma w tym niczyjej winy. Stało się. Trzeba z tym żyć, ale to piekielnie trudne. Bo psychika też czasami siada – a wtedy zaczyna się prawdziwy koszmar. Dlatego trzeba póki co odsuwać pewne fakty – nawet jeśli spędzają sen z powiek.


        Zombi tańcują, gdy strzelby nie czują

         Lektura „Żywych trupów” to jak podróż po Antarktydzie – gdzie można się odezwać co najwyżej do pingwina, a każda żywa istota ludzka to fenomen. Ale jeśli już napotkamy takiego towarzysza podróży będziemy go trzymać przy sobie za wszelką cenę – i dowiemy się o sobie nawzajem wielu, wielu rzeczy...
Oczywiście, tom ma też swoje minusy – irytują niekiedy dialogi, wyrwane jakby żywcem z horrorów klasy B - ale to sporadyczne zdarzenia, które można przemilczeć.
Nie dzieje się za wiele – lecz nie uznałbym tego za wadę. Akcja toczy się swoim własnym, sennym tempem, tempem ucieczki i poszukiwania, kontynuowania podróży aż odnajdzie się Ziemię Obiecaną i przeżyje katharsis.
Albo ktoś odgryzie nam ucho.

W przeciwieństwie do Maciasa nic nie zarzucę rysownikowi – obecny styl graficzny jeszcze bardziej pasuje mi do opowieści Kirkmana niż zaserwowany w poprzednim tomie przez Moore’a.
Być może dzieje się tak dlatego, iż akcja toczy się zimą, a Adlard ma dar do wpędzania swoimi ilustracjami w dołujący nastrój... poczekamy na roztopy, wtedy sprawa się wyjaśni.

A póki co – polecam.

Opublikowano:



Żywe trupy #02: Wiele mil za nami

Żywe trupy #02: Wiele mil za nami

Scenariusz: Robert Kirkman
Rysunki: Charlie Adlard
Wydanie: I
Data wydania: Styczeń 2006
Seria: Żywe trupy
Tytuł oryginału: The Walking Dead: volume 2 - Miles Behind Us
Rok wydania oryginału: 2005
Wydawca oryginału: Image
Tłumaczenie: Maciek Drewnowski
Druk: czarno-biały
Oprawa: miękka
Format: 170x260 mm
Stron: 136
Cena: 27,90 zł
Wydawnictwo: Taurus Media
WASZA OCENA
Brak głosów...
TWOJA OCENA
Zagłosuj!

Komentarze

Sortuj: od najstarszego | od najnowszego

Azirafal -

Jak dla mnie - świetna rzecz. Bardzo podoba mi się skupienie na bohaterach, ich przeżyciach, zachowaniach, historiach. W odróżnieniu od wiekszości 'zombiackich horrorków', gdzie najważniejsza jest jatka, flaki i masa strzelania.

Tu widac, jak oni cierpią, jak coś tak strasznego i nie dającego nadziei może zmienić człowieka. Nawet naszego najlepszego przyjaciela. Pytania nie tylko o to 'co dalej?', ale raczej 'jak my teraz będziemy żyć?'. Wątpliwości nie tylko o to 'czy mam marnowac kulę na tego zombi?', ale także 'czy te stwory coś czują?', 'jak mogę zabić tego zombi, skoro to mój syn?!'.

Mistrzostwo. Czasem jakiś fałszywie brzmiący dialog, kilka przewidywalnych scen/schematów (wspomniany już wątek 'opuszczonego' miasteczka willowego), ale to nie zaciemnia całego obrazu - grozy, strachu, beznadziei i szukania na siłę czegokolwiek, co pomogłoby przetrwać, dało siłę, by wierzyć, że jednak da się z tego wyjść. Da się to przetrwać i znowu będzie jak dawniej...

A rysunki mi osobiście sie bardzo podobają. Zarówno poprzedni rysownik, jak i Adlard umieją budować nastrój grozy. Zwłaszcza teraz, w zimie - wielkie połacie białego puchu, żadnych ludzi, wszystko sterylne i obce... i tylko te trupy odznaczające się czernią i zielenią na białym kobiercu. Cudo...