baner

Recenzja

Batman: Hush #1

Macias recenzuje Batman: Hush #1
Minęło już kilka milionów lat, od momentu gdy Egmont po raz pierwszy zapowiedział, że firma ma w planach "Batman:Hush". Oj, trochę trzeba było poczekać, aż jedna z "najważniejszych historii w życiu Batmana" zostanie wydana na naszym skromnym poletku komiksowym, niemniej lipiec, 2005 co poniektórzy zapiszą sobie w pamiętniku jako miesiąc spełnienia marzeń związanych z "DC Universe" (szczególnie, że równolegle ukazało się "Kingdom Come"). Nie sądzę, by była to wielka liczba osób, lecz kilku fanatyków na pewno się znajdzie.
O "Hush" słyszała prawdopodobnie większość osób interesujących się komiksem superbohaterskim, która albo ma dostęp do materiałów zagranicznych albo potrafi poszukać tego typu wiadomości w internecie (co, jak się okazuje, nie jest wcale takie proste, i stąd potem trafiają się różne "kwiatki" na forach czy innych czatach). Historia ta w założeniu miała zmienić życie Batmana do tego stopnia, by "nic nie było już takie same". Cóż, tego typu teksty robią wrażenie tylko na tych, którzy w dzieciństwie mieli łóżeczko bez wąskich szczebelek lub ludziach nie mających obycia w superbohaterskim mainstreamie, niemniej siłą rzeczy taka informacja musiała wzbudzić pewien szum wśród komiksowej braci, a już szczególnie pośród fanów Nietoperza. Faktem jednak jest, że historia zapowiadała się ciekawie, a udział Jima Lee w projekcie gwarantował, że nawet, jeśli Loeb napisze historię na poziomie rzeczy z wczesnego Image to i tak, ze względu na rysunki, komiks sprzeda się świetnie.



Okładki oryginalnych TPB amerykańskich w wersji z miękką okładką...


I faktycznie. „Hush” to nieco podobny zamysł, jaki zaprezentowano w sławnym/niesławnym „Knightfall”. I tutaj „tajemniczy ktoś” próbuje zmienić życie Batmana w koszmar wykorzystując do tego wielu jego antagonistów, ale również i kilka bliższych mu osób (i tu pojawi się pewne nawiązanie do „Knightfall”, ale na to trzeba poczekać, aż Egmont wyda tom drugi).
Pozornie jednak wszystko zaczyna się od prostego śledztwa dotyczącego porwania. Oczywiście Nietoperz stosunkowo szybko rozwiązuje sprawę niemniej okazuje się, że cała akcja jest tylko wstępem do większej intrygi. Dodatkowo Bruce zostaje ciężko ranny i gdyby nie interwencja doktora Thomasa Elliota, przyjaciela Wayne’a z dzieciństwa, mogłoby się okazać, iż miasto nie ma już swojego obrońcy. Pojawienie się Elliota powoduje przypływ wspomnień, które ukazują nam młodego Bruce’a jeszcze przed śmiercią rodziców.
Odpoczynek po rekonwalescencji nie trwa długo, gdyż na pierwszym planie pojawia się kolejny przeciwnik. Finał konfrontacji zakończy się w Metropolis, gdzie Batman zostanie zmuszony do walki ze swym przyjacielem, mając u boku dawnego wroga*.
O „Hush” było dość głośno swojego czasu i śmiem twierdzić, że całe to nagłośnienie zrobiło dla komiksu więcej złego niż dobrego. Dlaczego? Ano dlatego, iż Loeb napisał średniaka. Nie jest to nic dziwnego, bo co miesiąc ukazuje się kilka zeszytów z Długouchym, tudzież z kimś z jego „rodziny” i większość nie prezentuje nawet tego poziomu. Niemniej w momencie, gdy słyszy się iż „Hush to rewelacja!”, „Bardzo ważne wydarzenie w życiu Batka!” itp. potencjalny czytelnik robi sobie ”smaka”. A wtedy zawsze łatwiej o zawód i podobnie jest wypadku tego właśnie arca.
Na pewno zawiodą się fani mroczniejszych klimatów- tego tutaj nie ma. Zapomnijcie o „Sanctum” czy „Faces”. Również zwolennicy Batmana-detektywa będą rozczarowani, gdyż pracy śledczej w wykonaniu Bruce’a nie ma w zasadzie w ogóle a raczej nic przekraczającego poziom intryg z Scooby-Doo. Szkoda, bo te dwa czynniki w zasadzie stanowią pewną podstawę w kreowaniu wizerunku Batmana jako Mrocznego Rycerza.



...i okładką twardą


Z drugiej jednak strony Loeb całkiem nieźle pokazał, iż Bruce pomimo swych wszystkich umiejętności, determinacji, zaangażowania itd. jest wciąż człowiekiem, który posiada słabości i ograniczenia (oczywiście takie podejście do tematu superbohaterów nie jest niczym nowym, szczególnie, jeśli popatrzymy na to, co się dzieje w uniwersum DC ostatnimi czasy) i z tej strony duży plus dla scenarzysty. Pozytywnie zaskoczył mnie też fakt pokazania różnych stron osobowości Bruce’a - jako przyjaciela, kochanka, ale również i naiwnego dzieciaka (podczas retrospekcji z dzieciństwa). Takich rzeczy będzie więcej w drugim tomie, więc jeśli komuś spodobały się te motywy, nie powinien się zawieść czytając drugą część „Husha”.
W komiksie pojawia się sporo znanych „batmanowych” postaci. I można byłoby liczyć to na plus, gdyby nie to, że niektóre z nich wydają się wciśnięte tylko po to by Jim Lee mógł się wykazać. W końcu wszyscy kochamy Jima, nie?
Fakt, nie wszyscy i teraz pytanie: Jak ocenić stronę graficzną „Husha”?
Najprościej będzie napisać tak - Ci, którzy Jima uwielbiają zdania nie zmienią. Facet nie zmienił zbytnio swojego stylu od czasów „X-men”, czy innych Dzikich Kotów, więc każdy kto zakochał się w jego mazajach jeszcze za Tm-Semica będzie wniebowzięty. Z kolei ci, którzy kiedykolwiek kręcili nosem z takich powodów jak prawie identyczne twarze u poszczególnych postaci czy praktycznie jeden wzorzec rysowania sylwetek (kobiety- modelki, mężczyźni- kulturyści) również poczują się jak w domu. Wniosek? „Rozwój kreski i eksperymentowanie z ołówkiem” nie było raczej jednym z jakichkolwiek noworocznych postanowień Jima. Fakt, rysunki sprawiają wrażenie bardziej szczegółowych i dopracowanych, niemniej jest w tym duża zasługa znanego już polskiemu czytelnikowi Scotta Willimasa, który zwykł tuszować szkice Jima. Kolorystycznie jest tak jak powinno być w komiksie z „rewelacyjną opraw graficzną”, czyli jaskrawo i obficie. Dla jasności- kolory są położone bardzo dobrze, ale do Batmana bardziej pasuje mroczniejszy klimat, czego niestety w „Hushu” jak na lekarstwo. Natomiast ciekawym wyjątkiem są sceny z młodości Bruce’a przypominające mix akwareli i tuszu. Tutaj duże brawa, choć pewnie więcej w tym zasługi inkera i kolorysty niż samego Jima. Dobrze jednak, że są to tylko kilkustronicowe fragmenty, bo na dłuższą metę taki styl nie pasowałby do głównej historii, niemniej w retrospekcjach sprawdza się znakomicie.

Czy warto wydać w sumie niemałą kwotę na sympatyczny, aczkolwiek dość przeciętny komiks o Batmanie? Fani akurat tego bohatera czy klimatów trykotowych nie muszą się zastanawiać- Jest na tyle ok, że nie powinno być żalu z powodu wydanej gotówki. Ci, którzy wola ambitniejsze historie, zarówno o superbohaterach jak i w ogóle, mogą spokojnie odłożyć geldzik na inne tytuły.


* - srogi komunał w stylu tych, których jest na pęczki w zapowiedziach komiksów Marvel’a czy DC.


Yaqza: W większości zgadzam się w z tym, co napisał mości Macias – „Hush” rewolucją/rewelacją trudno nazwać, zaś Jim Lee znacznie lepiej sprawdza się w przygodach mutantów/Supermana/jakichkolwiek innych, kolorowych jak choinka dziwolągów walczących o ocalenie świata.
Batman to Batman, Mroczny Rycerz Mrocznego Miasta, za ilustrowanie jego przygód powinni brać się tylko ci, którzy zdają sobie z tego sprawę.
Ale dzięki Jimowi sprzedało się więcej egzemplarzy „Hush”. No tak. Zapomniałem.
Komiks dla wielbicieli talentu wspomnianego rysownika, akcji, niezłego scenariusza i kredowego papieru.

Opublikowano:



Batman: Hush #1

Batman: Hush #1

Scenariusz: Jeph Loeb
Rysunki: Jim Lee
Tusz: Scott Williams
Kolor: Alex Sinclair
Wydanie: I
Data wydania: Lipiec 2005
Seria: Batman: Hush
Tytuł oryginału: Batman: Hush
Rok wydania oryginału: 2002, 2003
Wydawca oryginału: DC
Tłumaczenie: Jarosław Grzędowicz
Druk: kolor, kreda
Oprawa: kartonowa
Format: 17 x 26 cm
Stron: 124
Cena: 35 zł
Wydawnictwo: Egmont
WASZA OCENA
Brak głosów...
TWOJA OCENA
Zagłosuj!

Galerie

Batman: Hush #1 Batman: Hush #1 Batman: Hush #1

Tagi

Batman

Komentarze

-Jeszcze nie ma komentarzy-